Ta płyta to prawdziwa kopalnia piosenek określanych jako radio-friendly. Tak, każda stacja formatu clasic rock i blues może śmiało programowac swoje brzmieniw oparciu o piosenki z tego krążka. Poulton komponuje bowiem trochę jakby od niechcenia, jak niezrównany mistrz J.J. Cale. Jego blues brzmi nieco niezwykle, śpiewa wysokim głosem, czasem jakb wracając harmoniami do czasów brytyjskiej inwazji z lat 60. XX wieku. No dobra - młodszym może skojarzyć się z brit popem, ale nie o to mu zupełnie chodzi.
Gitara Poultona brzmi bardzo czysto, jasno i optymistycznie. A będąc członkiem czteroosobowego bandu nie stara się za wszelką cenę byc liderem. raczej pisze kompozycje luźno tylko nawiązujące do bluesowych kanonów, za to... bardzo przebojowe. Jest w nich funkująca gitara, szczypta instrumentów klawiszowych, nie ma nadmiaru produkcji, raczej fajne zespołowe granie.
Ważniejszą od samego gitarzysty rolę spełnia chyba Chris Smith - klawiszowiec sprawnie poruszający się w różnych, nie tylko bluesowych, stylistykach. Poulton zas gra oszczędnie, nie epatuje szybkością czy przesterami, chyba... jest po prostu sobą.
Momentami wydaje się, ze jego wokalistyka bierze się z miłości do boogie, ale nie w stylu Canned heat a raczej "I Love to Boogie" T.Rex. Może to za daleko idące posunięcie, ale kto wie, co tkwi w duszy Brytyjczyka? W aranżacjach płyty dogrywa akustyczną gitarę,a nawet harmonijkę.
Słychać, ze bardziej od czarnych bluesmanów ceni sobie muzykę Petera Greena czy nawet "While My Guitar" Harrissona. I po prostuu lubi melodie. I momentami oprócz zapędów w psychodeliczne czasy schyłku lat 60. zwyczajnie chce pośpiewać fajne piosenki. Ta płyta może się śmiało znaleźć jako uzupełnienie kawy i ciastka w nieco ambitniejszej kawiarni. I na pewno nie będzie przeszkadzała.
Ostatnia piosenka na krążku jakoś dziwnie wydaje się być hołdem złożonym Fab Four. I chociaż pobrzmiewają tu dźwięki łagodnego bluesa, gdzieś za uszami chodzą piosenki Beatlesów. Taki to nu blues.