Two Timer działa w Poznaniu przeszło pięć lat. Jesienią 2013 roku muzycy zdecydowali się nagrać na setkę w studiu Perlazza 10 własnych utworów i jeden cover.
Czy to studio muzyka z topowych Acid Drinkers czy też adrenalina towarzysząca nagraniom zadziałała, tak czy inaczej, krążek otwiera wyjątkowo energiczny utwór „Ego” o dość obrazoburczym w niektórych kręgach tekście i znakomicie brzmiącej harmonijce. Dzięki przesterowi, przybrudzeniu barwy i pogłosowi to ona jest tu instrumentem przykuwającym uwagę.
Z hard rockowym niemal sznytem i riffem godnym Led Zeppelin rozpoczyna się „Tools Blues”. Zdaje się, że uzyskane przez Wejmanna brzmienie nawiązuje nieco do najlepszych lat formacji pokroju Jesus Volt, ale i tak mimo zachęty, by słuchać krążka głośno, chce się usłyszeć tę muzykę na żywo. Tak jakby nad głowę wzbijał się wielki sterowiec.
Dość frywolną opowieść stanowi „Ginger Chicks” i pewnie dlatego zespół zdecydował się upublicznić cały tekst piosenki. Ale to tylko dodatkowy smaczek, bo najważniejsze jest współbrzmienie harmonijki z sekcją dętą. Może podnajęty do studia perkusista nie grał zbyt porywczo, ale i nie przesłaniał rozkręcającego się z minuty na minutę harmonijkarza Wojciecha Rudzińskiego.
Za to „Got 2 Drink” ma w sobie sporo szaleństwa, jakie znamy z najlepszych dokonań Jacka White. Sprawdza się stara prawda, że często w bluesie, także elektrycznym, mniej może znaczyć więcej a często i lepiej. Niezwykle energetyczny utwór i świetnie zrealizowany studyjnie. Właściwie – to mini koncert.
W podobnym klimacie brzmi „Yellow Snow”. Tu mamy nieco więcej perkusji, ale raczej przypomina ona młot pneumatyczny, nie sławetny „młot bogów”. Za to riff gitary sprzężony z basem i gitarą to esencjonalny blues podłączony do wysokiego napięcia.
Jako pracę zespołową podpisał Two Timer utwór „Why?” Jest w nim odpowiednia doza dramatyzmu odpowiadająca słowom, jedyne czego brakuje, to bardziej jawnego szaleństwa w interpretacjach wokalisty. I to chyba pierwszy utwór, gdzie na pierwszy plan wychodzi Ernest Kałaczyński, gitarzysta, kompozytor i cichy bohater krążka.
I wreszcie rasowy, wolny blues, gdzie gitarzysta łagodzi barwę. „Moon” daje szansę pokazania możliwości interpretacyjnych wokaliście, no i wygranie się gitarzyście. Jest też obowiązkowa harmonijka i to chyba ona pozostanie najważniejszym wyróżnikiem brzmienia zespołu.
Mocne teksańskie boogie kojarzy się z pierwszymi dźwiękami „I’m Fat”. I znów momenty, w których do głosu dochodzi harmonijka stają się jakby wyróżnikiem brzmienia zespołu.
Znakomity, wydany już w 2011 roku jako EP „Here It Comes” przedstawia bardziej bluesowe oblicze Two Timer. No i wydaje się, że zmutowany i przesterowany głos dużo lepiej pasuje do brzmienia grupy. Porywająca, własna kompozycja, która powinna już dawno otwierać zespołowi drogę na bluesowe sceny w Polsce.
Siedmiominutowa interpretacja „Devil Woman” The Red Devils podtrzymuje pomysł śpiewania z przesterem. Ze wszech miar słusznie.
Album kończy niemal ośmiominutowy „Angry”. Ten blues rock rozwija się wolno i toczy ciężarem drogowego walca, gitarzysta podciąga struny, przypominając, że jest jednym ze spadkobierców jimi Hendrixa. Sama melodia nieco odstaje od bluesa, kierując się w stroną prapoczątków hard rocka bliższych „Come Together” niż „Sabbath, Bloody Sabbath”. No i te riffy harmonijki.
Two Timer z powodzeniem może grać na imprezach rockowych, co bluesowych festiwalach. Dobrze nagłośniony rozwali każdy klub klasyczną potęgą brzmienia. Teraz czas na delikatne zróżnicowanie repertuaru i pomysł na proporcje zawartości wokalu w stosunku do partii harmonijki w poszczególnych utworach.