Terry Evans to znakomity wokalista, który zaczynał od kościelnego chóru w Mississippi. Już w latach 60. XX wieku śpiewał w grupie wokalnej, póxniej chwycił za gitarę i zaczął komponować. Przez wiele lat pracował jako wokalista sesyjny z takimi sławami jak: John Fogarty, Ry Cooder, Joan Armatrading, John Lee Hooker, Boz Scaggs. Wreszcie zaczął nagrywac płyty pod własnym nazwiskiem. O sobie mówi - frontman, nie wokalista.
Live at Harvelle's to zapis koncertu z Santa Monica w Kalifornii. Wokaliście dzierżącemu w dłoniach gitare rytmiczna pomaga jedynie sekcja i Mark Shark w roli solowego gitarzysty. I wystarczy. Bo najważniejszy jest tu nastrój i wyjatkowo głeboki i emocjonalny głos, jakim dysponuje Terry Evans.Koncertowy krążek zaczyna sie od złożenia hołdu Robertowi Johnsonowi. "Standing At The Crossroads" rozpoczynają nieśmiałe uderzenia gitary rytmicznej, wchodzi pulsujący bas i nagle swoim głebokim glłosem zaczyna śpiewać Evans. I od razu słychać, że śpiew to jego żywioł. Chociaz stara się powściągnąć emocje, z każdą frazą jest ich coraz więcej. A zespół pulsuje lekko z tyłu, nie przeszkadzając liderowi.
Ale Terry Evans nie zapomina o marketingu. "Natcha Bone Lover" to jego autorska kompozycja. Własciwie to blues podobny do tysięcy innych, ale właśnie w tym tkwi urok, że tu słyszymy go w wykonaniu autora, który ciągle hamując emocje, z głosem robi to co chce, a akompaniujący zespół momentami brzmi jak Doorsi, a momentami jak rasowa bluesowa trupa. Zaś prosty aranżacyjny zabieg polegający na śpiewaniu i dopowiadaniu frazy gitarą stanowi o esencjonalnym charakterze kompozycji.
Evans nie przeciąga zapowiedzi, skupia się na swoich piosenkach. "Honey Boy" to jego kompozycja oparta na pulsującym rytmie gitary i dudniącym półkociołku. Tu słychać, że dobra szkoła gospel nie poszła na marne. A wokalista coraz śmielej sięga do wysokich rejestrów, wciąż jednak nie przekraczając granicy dobrego smaku. Bo możliwości wokalne ma spore, interpretacyjne - jeszcze większe. A do tego prościutkie solo zagrana w manierze gitary hawajskiej dodaje całości klimatu.
I wreszcie mega klasyk. "The Thrill Is Gone". Znów zadziwia ciekawy sposób gry Marka Sharka. Perkusista nieco w weselnym klimacie stuka w hi-hat, ale słychać, że wszystko jest podporządkowane liderowi. W solówce nadal dominują długie dźwięki zagrane ze slidem i wreszcie Mark Shark zostaje przedstawiony publiczności.
Kolejny standard wyszedł spod pióra spółki Leiber/Stoller. "I'm a Hog For You" śpiewali kiedyś The Coasters, ale Terry Evans robi to w swojej manierze. Jakby z lekką złościa w glosie, oscyluje od pomruków do falsetu. I słychać, że cały zespół świetnie się bawi.
Zabawa nie ustaje, bo Evans przedstawia swojego autorskiego rhythm and bluesa zatytułowanego "Rooftop Tomcat" i oczywiście zanim zacznie śpiewać, musi pomiauczeć. Urocze, ze swingiem i luzem. Można rzec, że spotkania z Johne Lee Hookerem też wywarły pewne piętno na interpretacjach Terry'ego. A zespół umie dać sobie oddech.
To piosenka dla pań - zapowiada Evans. I pojawiają się pierwsze akordy "Ain't No Sunshine" witane brawami. To przecież klasyk soulu, a Terry cały czas w swojej wokalistyce bliski jest takim właśnie emocjom. I właściwie mógłby śpiewać tę pieśń a capella. Tu już Mark Shark nie bawi się w hawajskie klimaty, tylko gra solidne bluesowe frazy, stosuje dwudźwięki, dopowiada frazy - po prostu jest gitarzystą godnym tej pieśni i tego wokalisty. I przez bite 10 minut interpretacja trzyma w napięciu.
Po czym zespół żwawo zabiera się do pracy w stylu chicagowskich mistrzów. "Credit Card Blues" rozgniata przestrzeń jak solidny drogowy walec, który jednak ma niezwykle wrażliwego operatora. I znów Terry Evans prowadzi cały zespół i namawia do podśpiewywania w chórkach. Wszak to jego autorska piosenka i bardzo stylowa. A i solo zagrane slidem jest pełne życia, którego początkowo jakby gitarzyście nieco brakowało.
Na zakończeniecoś w klimacie boogie a la Canned Heat, ale zaspiewane dojrzałym pełnym głosem. To następna autorska pieśń - "Let Me Go Back To The Country". najpierw pełza, by powoli rozpościerać sieć i bezpowrotnie zamykać w niej słuchaczy. Świetne zakończenie koncertu.
Terry Evans nie potrzebuje wielkiego zespołu. Sam jest tak wyrazistą osobowością i ma tak dobry głos, ze pewnie poradzi sobie nawet, kiedy na sali zabraknie prądu. A że uwielbia śpiewając przekazywać wszystkie możliwe emocje i nie brak mu poczucia humoru - spotkanie na żywo dopiero będzie potwierdzeniem klasy muzyka, którego wielcy zapraszali do pomocy.