Joe Bonamassa ma na swoim koncie już 13 plytę. Tym razem, na "Driving Towards the Daylight", sięga po blues-rockowe i bluesowe standardy i miesza je z autorskimi kompozycjami.
I właśnie od takiego autorskiego utworu zaczyna się "Driving Towards the Daylight". Umiarkowane tempo, świetny, kołyszący rytm, genialnie brzmiące organy, psychodeliczne wstawki i tekst nawiązujący do tworczości Roberta Johnsona - oto jak prezentuje sie "Dislocated Boy". Do tego dochodzi emocjonalne i nieco szalone solo.
A skoro klasyk został wywołany do tablicy, Bonamassa nieco w rytmach znanych z płyt Led Zeppelin interpretuje "Stones In My Passway". Na szczęście śpiewa bardziej jak biały nasladujący muzyka z Delty niż jak rockaman nasladujący Planta, ale sposób zrytmizowania i zinstrumentowania tego coveru jest dziwnie znajomy.
Tytułowe "Driving Towards the Daylight" niechybnie zwiastuje akustyczny koncert Bonamassy w Zabrzu. Bonamassa przypomina tu, że ma w sobie pokłady liryki, ale tak czy inaczej musi pohałasować. Mniej w tej piosence bluesowych nut, więcej amerykańskiego classic rocka i to musi wystarczyć za całą rekomendację. Radio dla dorosłych powinno pokochać ten utwór.
W produkcji płyt trudno już wymyślić coś nowego, ale na szczęście w niezgłebionych archiwach zachował się oryginalny glos Howlin' Wolfa, który został umieszczony na początku "Who's Been Talking?". Wersja Bonamassy jest trochę kwadratowa, ale stylowa solowka na końcu zaciera cokolwiek dziwaczne wrazenie.
Dużo lepiej brzmi chicagowski "I Got All You Need" Willie Dixona. Bonamassa gra klasyczne, bluesowe nuty wsparty przez hammondy i lekko swingującą sekcję. Nie nadużywa wirtuozerskich zagrywek - jest rasowym białym bluesmanem.
Następną blues-rockową balladę - "A Place in My Heart" podpisał gitarzysta zespołu Bonamassy Bernie Marsden. Piosenka dziwnie przypomina "Still Got The Blues", jest podobnie zinstrumentowana, w aranżacji mamy dęciaki. I kto kocha takie granie, będzie ją odtwarzał przynajmniej z trzy razy z rzędu.
Tymczasem Bonamassa w wersji bliższej heavy funkowi przypomina "Lonely Town Lonely Street" Billa Withersa. Brzmi to dziwnie ciężko, a riffy przypominają bardziej odrzuty z sesji Led Zeppelin niż pieśń płynącą z soulowego serca. No i Bonamassa i jęgo bębniarz ewidentnie grają jak Page i Bonham.
Nieco dziwnie brzmi następne w kolejności "Heavenly Soul". Zaczyna się jakimiś chórkami, ale ma zdecydowanie blues-rockową harmonię, a i w drugim planie dzieje się całkiem sporo. To autorski utwór i chyba za dużo na raz Bonamassa chciał tu powiedzieć. Bo i solówka zagrana jest w najbardziej nietypowy sposób, by w finale wrócić do typowo bluesowej frazy.
O wiele bardziej bluesowo brzmi "New Coat of Paint" Toma Waitsa. Słowo. Bonamassa robi z niego perełkę w klimacie nieodżałowanego Moore. Gra genialne solo, mamy tu i długie podciągane nuty i kaskady dźwięków. Ok - to tylko pentattonika, ale użyta w słusznej sprawie i perfekcyjnie.
"Somewhere Trouble Don't Go" to ostatnia autorska piosenka na nowej płycie Joe Bonamassy. Trochę przypomina teksańskie boogie ZZ Top, ale chyba jest z dwa razy bardziej hałaśliwa. Ale w takiej konwencji gitarzysta sprawdza się świetnie, choc może niepotrzebnie dodano chórki, które jakby zmuszają amerykańskie stacje gustuące w classic rocku do włączenia pieśni do repretuaru dla kierowców ciężarówek. No i popisuje się grą slide.
Krążek kończy zadziwiająca piosenka "Too Much Ain't Enough Love" napisana przez zespół Journey. No i mamy fajnego bleus-rocka zaśpiewanego przez Australijczyka Jimmy Barnesa, z frazą kojarzącą się z foreignerowskim "That Was Yesterday". Ale gitara Bonamassy wynagradza wszystko. Świetne zakończenie płyty, które zaciera wrażenie po nielicznych nie do końca udanych coverach.
Fani Bonamassy kupią tę płytę w ciemno - bez dwóch zdań. Gitarzyści muszą usłyszeć zakończenie - będzie czego zazdrościć. Nietypowo dobrane covery to jeszcze jeden dowód, że Bonamassa wie co robi i pozostaje wierny swojemu stylowi.