Franciszek Walicki to ojciec chrzestny polskiego big bitu, rocka, dyskotek a nawet pop country. Przy tym postać o niezwykłej biografii. Przeżył wileńskie getto, pływał na „Darze Pomorza”, a cenzorom wmawiał, że Jimi Page jest wokalistką.
Sam Walicki przyznaje, że grom rock’n’rolla poraził go gdy był panem w średnim wieku – miał 38 lat. Ale może dzięki niezwykle skomplikowanej młodości to właśnie on był w stanie wywalczyć więcej niż inni i zwyczajnie postawić na swoim.
O Franciszku „Kingu” Walickim musiał słyszeć chyba każdy szanujący się archeolog polskiej muzyki. A i dziś, włączając radio nie każdy pewnie wie, że napisał słowa takich hitów jak niemenowskie „Czy mnie jeszcze pamiętasz”, „Zabawa w ciuciubabkę” albo „Niedziela będzie dla nas” swoich ukochanych Niebiesko-Czarnych. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Kiedy odkrył dla siebie psychodelicznego rocka, przekonał Tadeusza Nalepę, żeby zmienił nazwę zespołu na Breakout i napisał wyraźnie inspirowane kalifornijską psychodelią „Na drugim brzegu tęczy” i kojarzony dziś jednoznacznie z narkotykami „Dziwny weekend”. Po latach tę piosenkę odkrywa dla nowego pokolenia bluesfanów z powodzeniem Wolna Sobota.
Franciszek Walicki napisał też tekst, który idealnie pasował do późniejszej stylistyki spółki Nalepa-Loebl. Kiedy w piosence „Nie znasz jeszcze życia” pyta: „Czy ci ktoś powiedział kiedyś, ze ci chciałby plunąć w twarz” tworzy ponadczasowe dzieło – aktualne dziś, w dobie nieprawdopodobnych nacisków na media o wiele bardziej, niż w czasach gdy mógł przekonać cenzora, że Jimi Page jest drugą najlepszą wokalistką po Janis Joplin i dlatego na zdjęciu ma długie włosy.
Franciszek Walicki stworzył też potęgę innego wielkiego zespołu – SBB. To Józef Skrzek poprosił go o pomoc i dostał fantastyczne wsparcie na starcie. I tekst do piosenki „Odlot”. Niewiele osób wie, że Walicki pomógł także Urszuli Sipińskiej przeobrazić się w wokalistkę pop country i odzyskać popularność.
Ale ta książka to nie tylko skrupulatnie, z niezłą pamięcią do nazwisk, spisana historia zespołów i artystów z którymi Walicki współpracował. To także mimowolne i bardzo subiektywne spojrzenie na wiek XX. Wiek, w którym tworzyła się od nowa niepodległa Polska, a ojciec Walickiego był głównym geodetą Wilna. Podtrzymaniem legendy owego Wilna – wielokulturowego i w jego wypadku zwieńczonego małżeństwem z Żydówką. Małżeństwem, które kosztowało podczas wojny młodych małżonków przejście przez getto i ucieczki przed polskimi szmalcownikami. Ba, Walickiemu udało się nawet uciec z hitlerowskiego więzienia. Ale przecież wcześniej zahartował i ducha i ciało na „Darze Pomorza”, a jedna z historii jego morskiej wyprawy stała się osnową piosenki „Puste koperty”.
Książka ta pozostawia też pewne wrażenie niedosytu. Walicki kilka razy wspomina o swoich lewicowych przekonaniach, deklaruje sympatię dla socjalizmu, ba, służy w Marynarce Wojennej w czasach, gdy komandorów tejże tracono w sfingowanych procesach. Potem również bez problemów podróżuje na Zachód, nie wspominając w jaki sposób załatwiał niedostępny zwykłym obywatelom PRL paszport.
Wielki manager i pomysłodawca rozlicznych koncertów oraz założyciel pierwszej w Polsce dyskoteki i to z rockowym repertuarem, w której DJ-em był Piotr Kaczkowski nie ustawał w pomysłach w latach 80. W 1983 roku w Polsce oszołomionej niedawnym stanem wojennym juroruje w konkursie, w którym debiutuje Klaus Mitffoch, w połowie lat 80. organizuje Old Rock Meeting. Dinozaury naszego big bitu wracają, na scenie i widowni leją się łzy.
Dziś autor tego genialnego określenia na polską muzykę lat 60. może z dumą słuchać córki Ady Rusowicz, która przywraca pamięć o gatunku i cieszyć się, że jego tragicznie zmarła podopieczna ma swoje miejsce na Alei Bluesa w Białymstoku.
Najbardziej dramatycznym momentami książki są osobiste losy autora. Razem z żoną przeżyli II wojnę światową, ale rozwiedli się, kiedy kobieta usłyszała, że po wojnie Polacy dopuścili się pogromu w Kielcach. Wolała wyjechać do Izraela. Nie tylko fani rocka i bluesa są Walickiemu coś winni.