Tim Lothar to duński muzyk, który przez ćwierć wieku grał na perkusji. Od 2006 roku wydaje solowe płyty, śpiewa i gra na gitarze korzennego bluesa. Po „Cut To The Bone” i „In It For The Ride” przyszedł czas na „Stories”.
Krążek “Stories” rozpoczyna rzecz jasna historia, której “nie nauczysz się w szkole”. „Pieniądze nie mają duszy, rzekł mi ojciec” śpiewa Lothar. Swoją akustyczną pieśń oparł na jednym prostym motywie gitary, ale jest niezwykle autentyczny. Dopiero pod koniec piosenki pojawiają się dograne w studiu gitary, ale znając jego występy na żywo – nie musiał tego robić. Jak to się mówi – daje radę, a kiedy wydobywa ze swojego wnętrza gardłowe nuty, zdaje się, że we wcześniejszym wcieleniu mógł być na plantacji bawełny i niekoniecznie w roli jej właściciela.
Bardziej radośnie rozpoczyna się „King’s Harbor”, piosenka, którą Lothar przedstawiał i na tzw. European Blues Challenge. Żeby nie zanudzić brzmieniem, do głosu i gitary dodał traktowane miotełkami bębny a nawet chórki. Ale to nadal w stu procentach granie akustyczne. Lekko kojarzące się z country i bardzo pogodne. I ten tekst, że znajdziemy artystę tam, gdzie złe sprawy nie mają dostępu.
„Tear It All Down” ma ostinatowy motyw bliski boogie. A Tim Lothar bardziej melorecytuje niż śpiewa o dziewczynie, która bawi się w barze, popija wino i czeka na księcia, ale źle wybrała miejsce oczekiwania. Trudno się nie uśmiechnąć w takim momencie, zwłaszcza że muzyk tę opowieść o samotności wygłasza dość zjadliwym, by nie rzec diabolicznym głosem. Takie jest jego „Loneliness”, szczególnie kiedy pojawiają się frazy o przyjaciołach - tych z Facebooka i tych w realu. Blues XXI wieku.
„Tear It All Down” to wykorzystująca solówkę slidem opowieść o ludzkich słabościach. Lothar w folkowo-countrowej balladzie przestrzega – „im więcej dostajesz, tym więcej chcesz mieć, więc musisz wszystko odrzucić, zburzyć budowane zamki, upaść na kolana i poczuć ból istnienia w blasku zachodzącego Słońca”. Czy można coś jeszcze dodać?
„25 Places” to bliska muzyce z Delty opowieść o przeprowadzkach i rzeczach, które po nas pozostaną. Płytach, książkach i tym ostatnim pudełku, które skryje naszą ziemską powłokę. Korzenna pieśń o przemijaniu napisana w autorski, oryginalny a zarazem bluesowy sposób.
Prawdziwie molowy blues z minimum słów i świetnym gitarowym graniem bliskim muzyce pierwszych bluesmanów to dość zaskakujące wyznanie miłosne. Tim Lothar tłumaczy kobiecie – „nie chcę być twoim kaznodzieją, chcę być twoim kochankiem”. I robi rzeczywiście przejmującym głosem.
W piosence „Ride Train Ride” fantastycznym wybieraniem nut połączonym ze slidem i chórkami odtwarza podróż pociągiem. Rusza z ostatnim tchnieniem zimy, kiedy drzewa są jeszcze nagie, ale już w powietrzu czuć wiosnę. Patrzy przez okno i musi przymykać oczy, bo oślepia go nisko zachodzące nad horyzontem Słońce. Jeśli rozłoży się digipack, ta wizja staje się jeszcze bardziej oczywista. Pomagają w tym zdjęcia niejakiej Beate Grams.
To piękne, że perkusista tak doskonale nauczył się komponować i grać na gitarze, by tworzyć skrzące się dźwiękami piosenki w klimacie „Troubled”. Momentami można mieć wrażenie, że przenosimy się w czasie do chwil, kiedy na świecie pojawiała się trzecia płyta Led Zeppelin. Ale Tim nie naśladuje innych wokalistów. Swoim głosem śpiewa o tym, co czuje głęboko w środku.
„See What You Have Become” to już poważna, jak na ten krążek produkcja. Mnóstwo pogłosów, dograna partia gitary, mocna stopa i werbel. I nie tylko to. To opis upadku człowieka, który pogrążył się w pijaństwie. Prosty i mocny. I bardzo bluesowy.
Piosenkę w klimacie „Travelera” mógłby z powodzeniem nagrać nasz duet Przytuła & Kruk. Jest slide, nastrój radości, mieszanka country i bluesa. I kwintesencja życia muzyka – „nie proszę o wiele – tylko o kromkę chleba i miejsce do grania”. A wcześniej wytłumaczenie, że muzyk nad zgiełk i pośpiech wielkich miast wybiera życie w stylu „slow”. Pozazdrościć.
Jeszcze większym brzmieniowym zaskoczeniem jest niemal elektryczna i celowo przybrudzona brzmieniowo piosenka „Www”. Tu ostinatowej frazie towarzyszy lekko profetyczny tekst, jakiego nie powstydziłby się i Bob Dylan.
Płytę kończy piękna ballada w zimowej poświacie. „Coming Home” to pieśń drogi w zimną noc, gdzie tylko w oddali słychać ujadanie psów, a jedynym towarzyszem samotnego muzyka jest jego cień. Tak bywa – prawda? Tyle, ze jak znam życie – muzycy nie czytają recenzji.
Tym, którzy dotrwali do końca, płytę „Stories” Tima Lothara polecam. Piękne, akustyczne granie, prawdziwy blues i zero udawania amerykańskiego Murzyna. Bardzo osobista i bardzo dobra płyta.