Mean Machine grają już pięć lat, ale dopiero pod koniec 2012 roku zdecydowali się wydać debiutancki krążek. Czy to oznacza, że teraz będzie o nich głośniej?
Płytę otwiera „Roastbef Mama”. Teksański, surowo brzmiący blues zaśpiewany przez Magdalenę Bąkowską został skomponowany przez gitarzystę grupy Radosława Kołtysia. Lekko toporny utwór zagrany jest ze sporą energią. Ale zespół deklaruje, że przede wszystkim chce grać na żywo.
„Flee To Mexico” to kolejny blues rock, o nieco jakby bogatszym brzmieniu. Trzeba przyznać, że w głosie Bąkowskiej można odnaleźć ciekawe barwy, zespół dba o zróżnicowanie dynamiczne kompozycji, ale w partiach instrumentalnych brzmi jedynie poprawnie. Kołtyś fragment solówki gra nawet slide, ale chyba to jeszcze nie ten moment.
Tytułowy „Pay For Blues” to następna stylowa próba przeniesienia klimatu Teksasu do Wielkopolski. Oparta o kontrapunkt głosu i gitary potrafi wciągnąć. Co ciekawe, słowa o graniu w klubach napisał sam gitarzysta i brzmią bardziej przekonująco, niż jego solowe partie.
„Double Act” to znów ukłon w stronę gry slide. Mean Machine ma niezgorsze pomysły aranżacyjne. Może Black Cat Studio w Poznaniu nie umiało zmotywować gitarzysty do bardziej szalonej gry – coś wyraźnie się nie klei.
Ciekawie brzmią słowa piosenki „Domina”, zwłaszcza w świetle tego, że napisał je facet – perkusista grupy Tomasz Bąkowski. W tej piosence slide brzmi jakby bardziej naturalnie, całość utworu oparta na takim brzmieniu sprawdza się wyśmienicie, ale jak zawsze partia solowa stawia pytanie – czy nie można było tego zagrać inaczej. Ale to wizja Mean Machine i ich prawo do swobody artystycznej.
Fantastycznie brzmi „The Bluesman”. Nie zabrakło odrobiny zabawy w studiu z dograniem męskiego głosu, a sam tekst to po prostu wyznanie wiary w największych gitarzystów nie z tego już świata. Noga sama chodzi, ale czy selektywność brzmienia basu i bębnów jest tu akurat zaletą?
W mrocznie brzmiącym „S.W.A.P.” pojawia się gościnnie na harmonijce Wojtek Rudziński, a brzmienie wzbogacają dograne na drugim planie nutki banja. Całość jest zaś bardziej rockowa niż poprzednie piosenki. Tak, Kołtyś zdecydowanie umie napisać niejeden stylowy utwór, ale chyba Mean Machine w studiu nie udało się oddać potęgi jego pomysłów.
„Mrągowo Outcasts (Redneck’s Party) to właściwie przerywnik w stylu country – raczej mało śmieszny.
Za to już „Cosmic Manizer” to następny znakomity teksaski numer w dodatku z elementami swingu w sekcji. Jest przestrzeń, oddech i opowieść. I znów – noga chodzi sama.
„Tribute To Jeff Healey” to istotnie próba przypomnienia stylu ociemniałego gitarzysty. I znakomite słowa. Czapki z głów, Mean Machine z szacunkiem traktuje spuściznę współczesnego blues rocka i nie udaje, że odkrywa Kanadę. A sama piosenka, zaaranżowana ze smakowitymi chórkami, to kolejny mocny punkt płyty. Zwłaszcza, że znów pojawia się harmonijka.
Southernowo i „dżemowo” brzmi piosenka „Tight Jeans”. Tak, te riffy dobrze znamy, ale w nich jest taka magia, że równie dobrze grali je i AC/DC i Styczyński z Otrębą. Trudniej za to wymyślić jakąś wyjątkową interpretację wokalną i chociaż Bąkowska się stara, tu nie ma szansy na odkrycie prochu.
Jedyna piosenka z polskimi słowami to song Nalepy i Loebla „Dałeś mi pierścień”. W porównaniu do wersji Kubasińskiej, Mean Machine brzmią naprawdę odlotowo. Po części to musi być też zasługa realizatora nagrania, bo wyraźnie odróżnia się od surowizny wcześniejszych piosenek. Dopiero partie instrumentalne sprowadzają słuchaczy z wysokości na polską ziemię.
Wyeksponowanie banjo odmieniło akustyczną wersję tytułowego „Play For Blues”. Ba, Mean Machine akustycznie brzmi naprawdę fajnie, kto wie czy nie lepiej niż w elektrycznym wydaniu.
Właściwym wydaje się potraktowanie tego debiutanckiego krążka, jako demo, które pomoże zespołowi grać jeszcze więcej koncertów. Ma potencjał i fajny, autorski program, ale naprawdę będzie można coś powiedzieć, kiedy stanie się z nimi oko w oko.