Buddy Guy na początku 2010 roku we własnym klubie postanowił przypomnieć swoje największe hity I odgrzać klasyki, które uczyły grać bluesa i rocka Anglików.
Wiadomo, że w XXI wieku można liczyć na fantastyczną jakość nagrania i usłyszeć każde dotknięcie kostką strun. I Buddy Guy o tym doskonale wie. Zaczyna od swojej własnej kompozycji „Best Damn Fool” i po prostu grzeje. Ostro brzmiąca gitara, kiedyś inspirowała Jimi Page i setki białych bluesmanów, a i dziś powinna być kopiowana przez młodziaków, którym marzy się choć w części podobna do owych herosów gitary sława.
Największym z wielkich jest wszak Muddy Waters. I nic dziwnego, że Buddy Guy bierze na warsztat „Mannish Boya”. Właściwie cóż można powiedzieć – jest fantastyczny ogień i równie gorący kontakt z publicznością. Ale to dopiero początek ognistej bluesowej symfonii.
Basista klangując nadaje puls “I Just Want To Make Love To You", a ponieważ to kolejny standard, publiczność wykrzykuje refren. Klawisze brzmią w manierze funky, a z gitar tryska ogień. Jest też miejsce na solówkę na Hammondach. Marty Sammon szaleje, a potem cały zespół zaczyna grać hit Bobby Rusha „Chicken Heads”.
Po tej porcji ekstatycznego blues rocka, Buddy Guy kołysze publiczność pieśnią „Skin Deep”. Och, gdyby przypadkiem na Sali byli Jagger z Richardsem… Ale po co? Guy z zespołem świetnie budują nastrój. Fani kochają tę piosenkę i oczywiście śpiewają refreny za szefa. Po to właśnie chodzi się na koncerty!
W 1991 roku świat oszalał, kiedy Buddy Guy oświadczył mu po prostu: "Damn Right I Got The Blues". Na koncercie do mikrofonu zaprosił nawet jakąś damę, ale najważniejsza jest jego skowycząca gitara. Guy nie odpuszcza nawet na moment. Po prostu szaleje na gryfie, jak nie przymierzając, Jimi Page. Tylko kto kogo tak naprawdę podsłuchiwał?
A teraz – szybko i sprawnie – John Lee Hooker i Cream w trzy minuty. Zaczyna się od „Boom Boom” a kończy „Strange Brew”. Troszjkę bawi się hitem Cream, ale świetna publiczność zna i ten utwór i pomaga w wykonaniu.
Ale to nie koniec szaleństw. Gitarzysta depcze „kaczkę” i rozbrzmiewają pierwsze tony hendrixowskiego „Voodoo Chile”. Muzycy szybko przemieszczają się w kierunku „Sunshine of Your Love” dając czadu, a Guy przedstawia członków zespołu. Kończą zabawę taktami „Keep on Truckin’”.
I potem pojawia się coś niezwykłego. Trzy piosenki nagrane kilka miesięcy po owym koncercie w studiu w Nashville. Wolny blues „Polka Dot Love”, z pianinem w tle to fantastyczny dialog gitar Davida Grissoma i samego Guya. Tak się gra bluesa i choćby dla tego utworu warto mieć nową bądź co bądź płytę Buddy Guya.
Delbert McClinton i Memphis Horns wsparli brzmienie funkowego „Coming for You”. Guy fantastycznie frazuje, muzyka funkowo pulsuje, a gitary mają szansę przecinać powietrze ostrymi frazami. Dęciaki dodają dynamiki, a zakończenie piosenki to już prawdziwa soulowo-funkowo-bluesowa orgia.
Krążek kończy odczytana przez Guya piosenka Muddy Watersa „Country Boy”. Dostojni e brzmiący bas i fortepian do spółki z organami przydają powagi kompozycji. Buddy Guy śpiewa z niezwykłą pasją, a i wszyscy muzycy grają tak dobrze, że właściwie trudno zauważyć, że nie są u Guya w klubie tyko w studiu.
„Live at Legends” to dla fanów Buddy Guya pozycja obowiązkowa. Jeśli ktoś nigdy nie słyszał bluesmana, też nie popełni błędu sięgając po ten krążek – wręcz można być pewnym, że zechce wybrać się na jakiś koncert.