Nasz patronat

Blues Fama: Wanda Johnson

Nasz patronat

Koncert otwarcia SBF 2024 – ZALEWSKI, support Noa & The Hell Drinkers (ES) – 11 lipca

Nasz patronat

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak – Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim

Beth Hart by Andrzej Matysik

Kiedy zaczynałam karierę właśnie pojawiał się cały ruch grunge i ja też, żeby zdobyć kontrakt płytowy, poszłam w mocniejszym kierunku – wyznaje Beth Hart. Teraz przyjedzie do Polski na dwa koncerty – w Warszawie i w Chorzowie, by promować album „Bang Bang Boom Boom”.

Okładka Twojej najnowszej płyty Bang Bang Boom Boom” wzbudza wśród kobiet zazdrość czy podziw? Bo zgaduję, że mężczyźni reagują entuzjastycznie?

Beth Hart: Moje koleżanki bardzo ją skomplementowały. Podobnie jak mój mąż i menadżer. Reakcje są pozytywne... i takie same, niezależnie od płci. Choć pewnie parę osób pomyślało sobie, że na siłę staram się być sexy. Ale to bardzo uproszczone spojrzenie, pomijające fakt, że płyta „Bang Bang Boom Boom” nawiązuje do pewnego okresu w historii muzyki amerykańskiej. Dla mnie muzyka i opakowanie stanowią całość. Pin-up girls lat 40-tych nieodłącznie kojarzą mi się z muzyką tamtego okresu: jazzem, bluesem, swingiem. Te gatunki bardzo mnie inspirowały podczas procesu twórczego, jak również w moim podejściu do śpiewania na tej płycie. Stąd wzięła się estetyka okładki.

Ta stylizacja była dla mnie ciekawym doświadczeniem, ponieważ wcześniej mój styl był bardzo rockowy, prawie męski. Przy okazji powstawania tej okładki pozwoliłam sobie na kompletną zmianę wizerunku. Stałam się bardziej kobieca. Świetnie się z tym czuję.

      

Na koncertach też będziesz tak wystylizowana? A zespół?

Świetnie, że o to pytasz. Chłopcy też przechodzą metamorfozę, i świetnie się przy tym bawią. Będą nosili białe koszule, czarne garnitury i krawaty, wszystko w stylu lat 30. Do tego staromodne buty. Alternatywnym zestawem będą dla nich szelki, białe muchy i szerokie spodnie. Świetnie wyglądają w tych ciuchach! Ja z pewnością nie będę na scenę zakładała gorsetów (śmiech). To dobre do zdjęć i teledysków, ale nie do występów na żywo. Za to będę nosiła urocze sukienki, kapelusiki i szpilki. Czasami będę się ubierała po męsku, ale też w estetyce tamtej epoki. Potrzebuję do tego duży pieniędzy i pomocy kogoś, kto jest dobry w robieniu zakupów - bo ja nie jestem! Mam w głowie pomysły, ale brak mi cierpliwości do robienia zakupów.

Dlaczego akurat teraz nagrałaś taki album? Czy dlatego, że fascynacja tym okresem w muzyce pojawiła się niedawno? Twoje poprzednie albumy mają zupełnie inny charakter, są o wiele bardziej rockowe. Mówisz o sobie, że byłaś rockmenką. Skąd się wzięła taka ultra-kobieca płyta?

Życie chyba lubi zataczać koła, bo pierwszym gatunkiem muzycznym, w jakim się zakochałam, była klasyka. Potem mama spowodowała, że pokochałam też Billie Holiday, Ellę Fitzgerald, Dinah Washington i Franka Sinatrę. Zwariowałam na punkcie Joe Turnera - jak on swingował! Słuchałam dużo wczesnego bluesa i amerikany. Zgłębiałam sztukę Roberta Johnsona. Ale nigdy nie ciągnęło mnie w stronę wykonywania tych gatunków.

 Jako młoda dziewczyna wolałam tworzyć hard rocka. Dopiero z czasem poczułam się pewniejsza jako kompozytorka, i skupiłam się na pracy z fortepianem. Ciągle byłam rockmenką, ale z naciskiem na komponowanie piosenek. W tym czasie zaczęłam też produkować swoje płyty, co również zmieniło mój stosunek do muzyki. Z czasem przyszła pora na zainteresowanie gospel i muzyką soul, choć rock’n’roll ciągle był nurtem dominującym w mojej twórczości.

    

 Przełom nastąpił wraz z płytą „My California”: teksty, które na nią napisałam, były tak osobiste, że praca nad nią kompletnie wyeksploatowała mnie emocjonalnie. Gdy płyta była już gotowa, nie wiedziałam co ze sobą zrobić... zdawało mi się, że nic już nowego nie wymyślę. Miałam wrażenie, że jeśli będę nadal komponować, będzie to jakby pisanie w kółko tej samej piosenki. A to przecież kłamstwo! Nie można komponować tylko po to, żeby zapełnić kolejną płytę. Fani natychmiast wyczują nieszczerość! Zresztą, czułabym ją też ja sama. Nie potrafię nieszczerze tworzyć. Muzyka jest celebracją piękna; nie ma w niej miejsca na kłamstwo! Pamiętam, że mówiłam wtedy mojemu menadżerowi i mężowi, że chyba zakończę karierę. Oczywiście, część mnie w ogóle tego nie chciała! Ale byłam bezradna. I wtedy pojawił się Joe Bonamassa i zaprosił do współpracy przy płycie „Don’t Explain”.

 Pomimo, iż nie pisaliśmy na ten album nowego materiału, praca nad nim sprawiała mi ogromną frajdę. Łapałam się na tym, że przez głowę przechodziły mi myśli jesteś naprawdę szczęśliwa... nie miałaś się tak dobrze od bardzo dawna! Gdy już płyta była gotowa, słuchając jej stwierdziłam, że jestem dumna z tego, jak wyszła. I postanowiłam podążyć drogą, na którą mnie ukierunkowała: postanowiłam jeszcze bardziej skupić się na fortepianie i wykorzystać go w procesie twórczym. W ten sposób na moją ostatnią płytę złożyło się wiele piosenek o radości życia i o miłości... choć pojawiły się też piosenki bolesne. Ale one nie dominują tej płyty. Robi to pasja - do śpiewania, pasja do muzyki.

Twoja przygoda z muzyką zaczęła się od klasyki? To była inicjatywa Twoich rodziców czy Twój własny wybór?

Zaczęłam grać na pianinie, bo „przyczepiła” się do mnie Sonata księżycowa Beethovena, którą usłyszałam w jakiejś reklamie. Tak chodziło mi to po głowie, że zaczęłam ją grać ze słuchu. To zrobiło wrażenie na moich rodzicach, bo zapytali, czy nie chce brać lekcji.

 

Grałaś sonatę Beethovena ze słuchu? To imponujące. W takim razie czy w ogóle czytasz zapis nutowy?

To zabawne, że o to pytasz, bo to właśnie główny powód moich scysji z profesorką fortepianu. Zaczęła mnie uczyć jako czterolatkę i trwało to mniej więcej przez trzy lata. Po tym czasie zrozumiała, że ja właściwie nigdy nie nauczyłam się czytać nut (śmiech). Przyjęła błędną taktykę grania mi wszystkiego zanim dawała mi nuty, a ja od razu potrafiłam to powtórzyć ze słuchu. Niestety teraz już nie mam takiego dobrego ucha, musiałabym trochę poćwiczyć. Ale moja nauczycielka strasznie się na mnie za to wkurzała – trzy lata i nie nauczyłaś się żadnej teorii! (śmiech)

 

Które z Twoich nagrań jest dla Ciebie najważniejsze?

Zdecydowanie „Don't Explain”, mimo że nie miałam żadnego wkładu twórczego w powstawanie poszczególnych utworów. Dzięki pracy nad tą płytą utwierdziłam się w przekonaniu, że wybrałam dobrą drogę życiową, że warto było postawić na muzykę. Przypomniałam sobie też o konwencji muzycznej, którą kiedyś byłam mocno zafascynowana, a ze względu na to, że bardzo zależało mi na karierze w tej branży, musiałam się podporządkować innym stylom. Kiedy zaczynałam karierę właśnie pojawiał się cały ruch grunge i ja też, żeby zdobyć kontrakt płytowy, poszłam w mocniejszym kierunku. Potem mój zespół się rozpadł i weszłam w fazę opowiadania historii muzyką. Z tego okresu jestem bardzo związana z płytą „Screamin' For My Supper”, to dla mnie bardzo ważne nagranie.

Kiedy słucham Twoich tekstów odniosłam wrażenie, że nie lubisz pisać o radosnej stronie życia. Słowa są z przesłaniem, bardzo głębokie, ale często dość dołujące...

Jest chyba powszechnie wiadomo, że w moim życiu zdarzały się gorsze momenty i chyba mam w związku z tym tendencje do zwracania się w tę ciemniejszą stronę. Mimo że to mi przychodzi naturalnie i łatwo, świadomie staram się teraz od tego uwolnić i zmienić kierunek na radośniejszy. Chciałabym w końcu zacząć pisać o przyjemnych rzeczach! Ale nie ma to nic do czynienia z gatunkiem. Najważniejsze żeby być szczerym, żeby ludzie potrafili uwierzyć, że wiesz o czym śpiewasz.

 

Czy jako kobieta-liderka zespołu masz jakieś spostrzeżenia co do funkcjonowania kobiet w przemyśle muzycznym?

Zawsze chciałam mieć dzieci i teraz widzę, że to jest taka moja mała porażka. Wydawało mi się, że będąc artystką nie mogę sobie na to pozwolić. Wiem, że są kobiety, które potrafią połączyć karierę z udanym życiem rodzinnym. Swoją drogą podziwiam je i nie mam pojęcia jak to robią... Samo panowanie nad karierą czasami przerasta człowieka. Od 11 lat jestem mężatką i to mi bardzo pomogło. Przez ten czas stałam się radośniejsza i spokojniejsza. Miło jest mieć przy sobie kogoś komu na tobie zależy, najlepszego przyjaciela. A my ze Scottem w dodatku możemy razem pracować!

 

Jestem ciekawa jakiej muzyki słuchasz prywatnie?

O Boże, każdej...! Ostatnio dużo słuchałam Florence and the Machine i PJ Harvey. Tom Waits to mój ulubieniec, słucham jego najnowszej płyty. Słyszałaś ostatnią płytę Vintage Trouble? Koniecznie to zrób – świetna! Bardzo soulowa, a jednocześnie surowa. Mam ją dopiero od wczoraj i jeszcze całej nie przesłuchałam, ale świetnie się zapowiada. Jestem chyba największą fanką Amy Winehouse na świecie. Kocham Carol King, Otisa Reddinga i Ettę James, ale jak można ich nie kochać. To moi życiowi idole.

 

Na koniec powiedz czego się spodziewać po koncertach, które zagrasz w lutym w Chorzowie i Warszawie. Już wiemy co będziesz miała ubrane. Z pewnością usłyszymy w dużej mierze nową płytę. Co poza tym?

Będzie mi towarzyszył mój zespół: Todd Wolf na perkusji, Jon Nichols na gitarze i Tom Lilly on na basie. Dołączy do nas drugi gitarzysta, który będzie nowym nabytkiem w naszym zespole. Na niektórych koncertach dołączy do nas Will Moss, świetny organista. Ja będę grała na pianinie i gitarze. Będą zupełnie akustyczne momenty, ale będzie też dużo rocka. Zagramy nową płytę, ale też piosenki z „Don’t Explain” i wszystkich moich pozostałych albumów. Każdy z tych dwóch koncertów będzie inny: przede wszystkim dlatego, że ja łatwo się nudzę, ale również dlatego, że wiem, że część fanów pójdzie na obydwa koncerty. To będą koncerty pełne miłości i energii.

 

Wypowiedzi Beth Hart publikujemy dzięki uprzejmości Agencji Delta.