Nasz patronat

39. Jesień z Bluesem

Nasz patronat

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak – Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim

Warren Hatnes w Warszawie by Grzegorz Ciszewski

Gov't Mule zagra jedyny koncert w Polsce. Warren Haynes i jego ekipa odwiedzą Wrocław 17 lipca. W klubie Eter zagrają od godziny 19.

Kiedy w 1994 roku Warren Haynes, Allen Woody i Matt Abts spotkali się po raz pierwszy w sali prób, nikt, nawet sami muzycy nie spodziewali się, że nie minie kilka lat, a staną się prawdziwą rockową potęgą.

- To był ogrom pracy – opowiadał Warren. Ja i Allen musieliśmy dzielić swój czas między The Allman Brothers Band a Gov’t Mule. Każdą przerwę w obozie Allman Bros. wykorzystywaliśmy na tworzenie debiutanckiego materiału naszego nowego zespołu i na własne koncerty. Pamiętam te początki. Niejednokrotnie na sali nie było więcej niż 30-40 osób. 

Wszystkie jednak traktowali z niezwykłą powagą. To był jedyny sposób, aby bez przeszkód ograć materiał, który w studio zarejestrowany został niemal na setkę. Warren wspominał, że dograł jedynie parę gitarowych wstawek. Harowali od świtu do nocy, aby wypromować nowy projekt. Były to setki koncertów wyznaczane czasem pauzowania Allman Brothers Band. Wiele z tych fantastycznych, porywających show można znaleźć na oficjalnej stronie fan clubu Gov’t Mule – Mule Army. 

Rozumieli się nadzwyczajnie. Z założenia miało to być tak zwane power trio. Jak twierdzili, więcej wirtuozerii wymusza taki właśnie ograniczony skład. Muzyka Gov’t Mule była wypadkową zainteresowań całej trójki. Warren wspominał

– Nie sądzę, aby jakaś poważna firma zechciała wtedy wydać płytę zespołu, którego muzyka tak mocno osadzona była w latach siedemdziesiątych.

Grali też mnóstwo coverów, dowolnie zmieniając ich konstrukcję na żywo, przed publicznością.

- To przychodziło samo - mówi Warren. - Allen wszedł w jakiś temat a ja pociągnąłem to dalej, a za nami Matt , bardziej chyba czuł niż rozumiał o co nam chodzi. No i zaczynaliśmy zabawę, nieograniczony czasem jam.

Już kiedyś w historii był taki zespół. Nazywał się Led Zeppelin. Do tej pory nie udało się nikomu wcisnąć ich w żadne stylowe ramy. Warren i jego dwaj przyjaciele wychodzili z tego samego założenia – grajmy a zobaczymy, co się z tego urodzi. 

Debiut Gov’t Mule to był potężny nokaut dla ich rockowej konkurencji. Bez żadnego przebojowego hiciora, był dla określonej grupy fanów przebojem od początku do końca. Wszyscy spodziewali się raczej kolejnego, typowego, blues-rockowego albumu, jakich wiele pojawia się na świecie do tej pory. Gov’t Mule na swym debiucie, a chwilę później na fantastycznym "Dose" jawi się słuchaczowi jako nieokiełznane rockowe zwierzę. Żadnych ograniczeń.

- Z Allman Brothers Band nigdy nie zawędrowalibyśmy w klimaty King Crimson czy Black Sabath – opowiadał Warren. Z Gov’t Mule oczywiście tak się działo. Każdy, co bardziej osłuchany fan rockowej muzyki znajdzie na wszystkich płytach Gov’t Mule dalekie echa twórczości Led Zeppelin, Cream, Spooky Tooth, Free, Mountain czy Mahavishnu Orchestra.

Jednak żeby zebrać wszystkie te doświadczenia w jeden tygiel i uczynić z tego własny wizerunek, potrzeba ludzkiego geniuszu. A tego, jak szybko fani się przekonali nie brakowało żadnemu z nich. Najlepsze jednak dopiero miało nadejść.

"Life Before Insanity" to arcydzieło. Dziś jednym tchem wymieniany obok najlepszych albumów w historii rocka. Sam James Hetfield, który przeprowadził wywiad z Gov’t Mule dla miesięcznika Mojo, jednoznacznie stwierdził, że ma przed sobą zespół, który przeprowadzi muzykę rockową w nowe millenium.

Cud popularności tej grupy polegał na niezwykle odważnym i absolutnie wyjątkowym łączeniu starych fascynacji muzyków z czymś, co odkrywali w swych sercach szukając nowatorskich rozwiązań w tworzonych przez siebie kompozycjach. Dla wielu okazali się niezwykłym pomostem pomiędzy fanami np. Free i Metalliki. W tym momencie byli już naprawdę groźni. Dodajcie do tego jeszcze nieskazitelną reputację Warrena Haynesa jako gitarzysty i sekcję, która swobodnie potrafiła bawić się na scenie tematami Johna Coltraine’a, Franka Zappy czy ZZ Top. 

Marzenie o zespole ziściło się. Pojawił się zjawiskowy projekt. Zespół, który idealnie wpasował się w oczekiwania paru pokoleń słuchaczy. Dodać jeszcze trzeba, że w tym czasie nikt już nie deprecjonował wkładu Allena i Warrena w odrodzenie się upadłych bohaterów z Allman Brothers Band. To ich zasługa.

Trzech wizjonerów, przed którymi właśnie otwierał się świat. W 2000 roku, po letnim koncercie w Croton – On – Hudson szczęśliwi rozjechali się do domów. Dzień później dopadła ich straszliwa wiadomość – Allen Woody nie żyje. Zmarł we śnie.

Warren i Matt przekonani byli, że skończyło się coś, co właśnie zaczynało lśnić najjaśniejszym blaskiem. Jak mi w ubiegłym roku Warren opowiadał – nie wierzyli w powrót Gov’t Mule bez Allena. A jednak postanowili powalczyć dalej.

W hołdzie zmarłemu przyjacielowi nagrali dwa znakomite zestawy "Deep End vol 1 i 2". Zaprosili do tych sesji najznakomitszych basistów świata. Warrenowi, już wtedy, nie odmawiało się. Był bogiem gitary, a oszałamiającą grę Allena na basie kochali wszyscy. Mike Gordon z legendarnej formacji Phish nazwał go Jaco Pastoriusem rocka. 

Do Gov’t Mule trafia basista o mocno jazzowych inklinacjach - Andy Hess. Kolejny geniusz tego instrumentu. Ale nikt nie wierzył, że zdołają się odrodzić. Powrócili znakomitym "Deja Voodoo". Niezwykle klimatyczna to płyta. Pojawił się też w tym składzie Gov't Mule wieloletni przyjaciel Warrena - multiinstrumentalista, ale przede wszystkim klawiszowiec - Danny Louis. 

Muzyka zespołu nieco złagodniała, ale ciągle była to grupa z najpotężniejszym brzmieniem pośród wszystkich jam bandów. Ich koncerty to niepowtarzalny dokument pierwotnej wręcz , rockowej siły Warrena i spółki. Ktoś obdarzony przez stwórcę takim talentem i taką charyzmą nie potrafi tworzyć dzieł przeciętnych. Postrzegano go już wtedy jako kogoś wyjątkowego. Czego się nie tknął zamieniało się w złoto, gdziekolwiek się nie pojawił – dominował. Swym gitarowym kunsztem obalał wszystkie mity o wszechmocnych herosach spod znaku Steve’a Vaia.

Przyjrzyjcie się uważnie jak i co zagrał w "Cortez The Killer", będąc gościem Dave Mathews Band w Central Park. Od śmierci Allena Woodego musiał sam przejąć wodze bestii. I jak się okazało doskonale wiedział dokąd chce zawędrować. 

Kolejny album "High And Mighty" to ukłon w stronę wielkich z lat siedemdziesiątych, szczególnie Led Zeppelin. Mówił: oddawałem to co przed laty pozwoliłem sobie zabrać ucząc się gry na gitarze. 

Niewiele później odważny, nie stroniący od muzycznych eksperymentów Gov’t Mule wydaje mocno zaskakujący album "Mighty High". Konsternacja fanów była ogromna. Ale jak się wkrótce okazało, ponownie wyprzedzili czas. Nowatorska pod każdym względem płyta, po latach broni się wyśmienicie, a Gov’t Mule zyskał nowych słuchaczy. Mimo ogromnej konkurencji, Mule nigdy nie poszedł na kompromis z modą.

Po odejściu zmęczonego koncertami Andego Hessa jego miejsce zajął Jorgen Carlsson. Rzucono go od razu na głęboką wodę. Już z nowym nabytkiem Gov’t Mule nagrywa najcięższy od czasu "Life Before Insanity" album - "By A Thread". I znowuż zabrzmieli niezwykle mocarnie. Dziś to jedna z najlepiej ocenianych płyt Gov’t Mule. Zatoczyli duże koło i wrócili do korzeni. Instrumentaliści więcej niż wybitni. Cokolwiek klasycznego wezmą na warsztat zabrzmi tak, jakby była to ich własna opowieść.

W 2011 roku Warren zawiesza działalność Gov’t Mule. Niemalże na cały rok. Poświęcił się swemu solowemu projektowi, Warren Haynes Band i promowaniu znakomitej płyty "Man In Motion". Jeszcze latem ubiegłego roku, gdy ze mną rozmawiał poważnie zastanawiał się nad przyszłością Gov’t Mule.

Ta przerwa okazała się jednak zbawienna. Wystarczy posłuchać tegorocznych koncertów z mule.net aby przekonać się jak potężną są ponownie ekipą. Fizycznie wręcz czuć u nich pęd do grania. Jorgen w końcu idealnie poczuł o co w tej zamulonej grze chodzi. I teraz, gdy się tego słucha, bardziej niż kiedykolwiek czuć w ich muzyce nieziemską pulsację Allena Woodego. Krótko mówiąc w tak doskonałej formie nie byli od czasu "Deja Voodoo".

Wszystkiego można spodziewać się na ich koncertach. Tak jak pisałem wyżej oprócz własnego materiału bardzo chętnie sięgają po covery. Obok stonesowskiej "Angie" można usłyszeć huraganową wersję "Achilles Last Stand" czy crimsonowski "In The Court Of The Crimson King". Wrócili na szlak i nikt ani nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Jak kiedyś, Led Zeppelin.

Bo w kontekście muzyki Gov’t Mule tylko ten jeden, jedyny zespół przychodzi mi do głowy. Nieograniczony stylistycznie, wspaniały kompozycyjnie, mający wybornych muzyków, może sięgnąć po wszystko. A po koncercie zmaltretowany duchowo słuchacz zastanawia się czy to był tylko sen. No więc moi drodzy, po raz kolejny za sprawą Agencji Koncertowej Tangerine przekonacie się, że ten rockowy cud powtarza się zawsze, gdy czwórka tych muzyków wychodzi na scenę.

17 lipca we wrocławskim klubie Eter czeka Was kolejne zamulone święto. Nie może Was tam nie być. Prawdopodobnie też usłyszycie sporo nowego materiału, wszak Gov’t Mule pracuje nad nowym albumem.

Tak więc jeśli dość macie szarości w innych koncertowych propozycjach, 17 lipca Gov’t Mule będzie czekał na Was we Wrocławiu. Co wrażliwszym polecam melisę. Jak zwykle w Polsce z całą pewnością zagrają wyjątkowy set.

Zapraszamy.

Dla Agencji Koncertowej Tangerine – Paweł Freebird Michaliszyn

Bilety można kupować przez strony eventim.pl bądź kupbilet.pl.

Agencja Tangerine - producent koncertów zachęca do korzystania z newslettera a dla fanów przygotowała także pulę biletów kolekcjonerskich.

newsletter2