Nasz patronat

39. Jesień z Bluesem

Nasz patronat

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak – Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim

Piosenkę „Got To Move” napisałem podczas trasy koncertowej w Polsce – wspomina Frank Morey. Właśnie wraca na koncerty po Polsce.

Często na koncertach grasz covery i choć są to utwory z definicji „pożyczone”, jednak odciskasz na nich swoje piętno.

Frank Morey: Przed laty muzycy uczyli się nowego materiału słuchając innych artystów, a potem, na potrzebę własnego wykonania, wprowadzali do nich zmiany – tak było w czasach, gdy nie utrwalano muzyki na taśmie. Czuję się kontynuatorem tej tradycji. „When I Lay My Burden Down” znam z wykonania Othara Turnea – grał to na flecie i werblu! „Ain't Gonna Let Nobody Turn Me Around” usłyszałem w wykonaniu The Blind Boys of Alabama, gdy grali w Lowell w stanie Massachussets (rodzinnym mieście Franka) piętnaście lat temu. Tytułowy wers to jedyne słowa tej piosenki, jakie udało mi się zapamiętać... mam nadzieję, że dobrze! (uśmiech). Wraz z zespołem grywam te utwory na koncertach od wielu lat, i bardzo zależało mi na tym, żeby kiedyś je nagrać, bo w pewnym sensie uważam je za swoje własne.

 

Nie od dziś jestem fanką spojrzenia na rzeczywistość, jakie prezentujesz w swoich autorskich tekstach, dlatego jestem ciekawa, co Cię zainspirowało do napisania „Got to Move”, „The Sun Is Yellow And The Sky Is Blue” i „The Root”, no i o czym opowiadają.

Tak jak już wspomniałem, „Got to Move” powstało w poprzedniej trasie po Polsce. Wersję, która znalazła się na płycie, nagraliśmy na żywo w jednym z bostońskich studiów nagraniowych. Jej kształt i charakter skrystalizowały się bardzo spontanicznie, i były impulsem chwili. Zabawne jest to, że chyba nigdy wcześniej nie zagraliśmy tej piosenki w całości! Dlatego zawiera więcej słów, niż inne moje utwory – zazwyczaj staram się trzymać prostych, krótkich form. Z pewnością w kolejnych miesiącach ta piosenkach wielokrotnie zmieni kształt i charakter, ale wersja płytowa jest zapisem tamtej chwili, i tamtych emocji.

 

Jeśli chodzi o tekst, to jest on dość uniwersalny. Choć powstał w Polsce, to nie mówi o Waszym kraju, a raczej o ogólnym nastroju, w jakim byłem podczas tej trasy. Co wieczór graliśmy koncert w innym mieście, a czas pomiędzy koncertami wypełniały dłuuugie jazdy samochodem. Zaliczyliśmy wiele późnych wieczorów i wczesnych pobudek. Byliśmy w ciągłym ruchu, i stąd chyba mój nastrój: go, go go - got to move. Ta piosenka to moja wariacja na temat powiedzenia „toczący się kamień mchem nie porasta”. Mówi o tym, że nie można sobie pozwolić na zasiedzenie w jednym miejscu, o tym, że trzeba iść w świat, żeby zdobywać doświadczenia... tak, właśnie o tym jest ta piosenka. Choć z moimi tekstami jest tak, że dziś znaczą jedno, a jutro mogą znaczyć coś zupełnie innego.

 

“The Sun is Yellow and the Sky is Blue” to piosenka o miłości. O niezastąpionej kobiecie, do której wracam co wieczór. Nastrojem przypomina utwory Williego Dixona... to właśnie jemu „ukradłem” charakter tej piosenki... w ten sposób Willie nauczył mnie kraść. (uśmiech).

 

„The Root” to bluźniercza interpretacja biblijnej przypowieści o stworzeniu mężczyzny i kobiety – Adam i Ewy, których uczyniłem Amerykanami. Bóg siedzi nad Mississippi, i tworzy człowieka z pyłu węglowego, gliny i piasku. Ponieważ mężczyzna czuje się samotny, Bóg wyrywa mu żebro (powodując pierwszy ból) i tworzy kobietę. Po tym, jak obydwoje są przyłapani na jedzeniu owoców z ogrodu, mężczyzna zrzuca winę na kobietę, a ona przecież właśnie dla niego te owoce zebrała – to mój ulubiony fragment. Obydwoje jedzą z zakazanego drzewa, ale na boskie pytanie dlaczego, mężczyzna przerzuca winę na kobietę, a ona... przyjmuje ją na siebie! Twarda sztuka z tej Ewy! W piosence prowadzę rozważania nad symboliką drzewa i jego korzeni, brudu i miłości, w kontekście relacji między kobietą a mężczyzną. Gdyby Mojżesz żył, pewnie wytoczyłby mi proces o plagiat! (śmiech) Chciałem nadać tej przypowieści formę piosenki ludowej: o pieniądzach i mężczyznach, kobietach i winie...

  

Jak wygląda u Ciebie proces pisania: komponujesz zawsze na konkretne zapotrzebowanie – bo trzeba nagrać płytę, czy wtedy, gdy masz wenę?

Moje pisanie jest raczej niezorganizowane. Zawarte na płycie piosenki w pewnym sensie „spłynęły” na mnie. Jak już powiedziałem, „Got to Move” powstało w trasie, gdzieś w Polsce; dwie pozostałe też powstawały spontanicznie: przychodziła mi do głowy linijka tekstu, więc zaczynałem ją śpiewać, i w efekcie kolejne słowa same się układały w głowie.

 

Nie mam przepisu na to, jak powinien powstawać utwór. Czasami śpiewam sobie jadąc samochodem, czasami siedząc z gitarą. To dość naturalny proces, i staram się zbytnio nad nim nie myśleć. Z wiekiem staję się coraz bardziej krytyczny. Gdy byłem młodszy, nagrywałem wszystkie piosenki zaraz po tym, jak pomysły na nie pojawiły się w mojej głowie. Teraz piosenka musi się sprawdzić „w praniu”, zanim dostąpi zaszczytu chociażby bycia zapisaną na skrawku papieru! Mam nadzieję, że to dobry objaw, oznaczający, że nabieram dyscypliny! (śmiech) Nie znoszę przeciętności. Nigdy nie śpiewam o rzeczach, na których się nie znam, lub których sam nie doświadczyłem. Kiedyś przeczytałem, że Bob Dylan pisze utwór w pięć minut, a Leonard Cohen – dziesięć lat. Ja się chyba plasuję tak gdzieś w połowie... A tych dwóch autorów uważam za geniuszy! Moje pozostałe wzorce to Willie Dixon i Hank Williams.

 

Zaraz po napisaniu nowej piosenki przynoszę ją na koncert, by wraz z zespołem zagrać ją na żywo. Na początku zazwyczaj forma jest niezbyt klarowna, ale chłopaki szybko znajdują właściwy groove i w trakcie tego procesu piosenka zaczyna po trosze należeć również do nich. Nigdy nie mówię im co mają robić, i jak grać, choć zazwyczaj sugeruję czego nie mają robić. Jestem bardzo zadowolony z tego, co stworzyli na tej płycie.

 

Podczas Waszej pierwszej trasy po Polsce poprosiłeś mnie, bym przeczytała Ci wywiad, jaki z Tobą przeprowadziłam dla Twojego Bluesa parę miesięcy wcześniej. Pamiętam, że słuchałeś swoich własnych odpowiedzi, przetłumaczonych z powrotem na angielski, z wielkim zainteresowaniem, a czasami wręcz ze zdziwieniem. Ze śmiechem mówiłeś „naprawdę tak powiedziałem?!”. Zastanawiam się czy, jeśli za parę tygodni przeczytam Ci to, co powiedziałeś w tym wywiadzie, Twoja reakcja będzie podobna...

(śmiech) No tak, już tak to ze mną jest, że jednego dnia mówię jedno, a drugiego – coś całkiem innego. Więc nie mogę wykluczyć, że podobnie stanie się i w tym przypadku... choć nie zadałaś żadnych niewygodnych pytań, dzięki czemu w odpowiedziach nie musiałem kłamać, więc może tym razem będzie inaczej? (śmiech)

 

Z Frankiem Moreyem rozmawiała Ewa Jodko. Wywiad publikujemy dzięki uprzejmości Agencji Koncertowo-Wydawniczej Delta