Walter Trout - The Blues Came Callin’

Król elektrycznego bluesa i blues rocka Walter Trout gra już ćwierć wieku. „The Blues Came Callin’” to wyśmienita porcja solidnego gitarowego grania o nowoczesnym brzmieniu i z elementami niezłego transu.

„Wastin’ Away” to bardzo mocne, niemal rockowe, otwarcie albumu. Masywny riff towarzyszy tekstowi  o kłopotach. I przede wszystkim to emanacja Trouta jako jednego z herosów elektrycznej bluesowej gitary. Jasne, mocne solo, przypomina że jest mistrzem gatunku. Nie brak odniesień do Hendrixa i czasów bluesrockowej psychodelii.

 

Trout nie boi się poruszać w swoich tekstach polityki i stąd mamy nie mniej ciężki niż otwierający płytę utwór „The World is Goin’ Crazy (And so Am I)”. Gitarzysta fantastycznie podciąga struny, cały czas pamiętając o bluesowych korzeniach. Ale i gdyby nagle wsparł swoimi dźwiękami AC/DC pewnie by się nie pogniewali. Jest wielki.

„The Bottom of the River” zaczyna się dość niewinnie transowymi nutami zelektryfikowanego dobro, uwiecznionego zresztą na okładce. Po chwili odzywa się harmonijka i instynktownie czuje się, że to dopiero początek czegoś niezwykłego. Nagle do dobro dołączają pomruki wydobywane z fendera, wreszcie słyszymy solo harmonijki o ciemnej barwie i wtedy odzywa się gitara Trouta.  W pysznym finale obydwa instrumenty prowadzą ze sobą dialog.

Ukłonem w stronę honky tonk i rock and rolla jest piosenka „Take a Little Time”. Głos gitarzysty nagrany został z pogłosem charakterystycznym dla nagrań z lat 50. Żywe to i pełne ukłonów w stronę Chucka Berry.

Za to „The Whale He Swallowed Me” to świetnie zaaranżowany rytmicznie psychodelizujący blues rock, gdzie wyraźniej słychać hammondy, które w pewnym momencie dodają aranżacji piorunującej mocy. Mało kto domyśli się, że to kompozycja J.B. Lenoira tak rewelacyjnie zrewitalizowana.

Prawdziwy chicagowski blues rozbrzmiewa od pierwszego taktu piosenki „Willie”. Do tego responsująca harmonijka i świetnie akcentowany rytm znów podnoszą ciśnienie. A grane unisono riffy harmonijki z gitarą to to, co lubimy najbardziej. No i długaśne, wirtuozerskie solo na gitarze.

Na płycie gościnnie pojawia się John Mayall, by zagrać na fortepianie w „Mayall’s Piano Boogie”. Sympatyczna instrumentalna kompozycja będąca przypomnieniem o jednym z ojców bluesowego szaleństwa nowoczesnej Europy lat 60. XX wieku.

Pięknym blues rockowym riffem zaczyna się zdecydowanie gitarowy, molowy i pełen melancholii o umiarkowanym tempie „Born n the City”. Wyśmienity utwór z rewelacyjnymi zagrywkami, który do repertuaru powinien włączyć każdy zespół uczący się grać. Warto naśladować także współczesnych mistrzów.

Wielbiciele teksaskiego grania a la Stevie Ray Vaughan nie mogą przegapić „Tight Shoes” chociaż sam Trout woli by porównywać ten utwór do twórczości Frieddie Kinga.

Tytułowy „The Blues Came Callin’” to jedna z bomb eksplodujących dla przyjemności słuchaczy. Utrzymany w umiarkowanym tempie blues z hammondami obsługiwanymi przez Johna Mayalla. No i to opowieść o człowieku, który poczuł bluesa i nic nigdy już nie było takie jak wcześniej.

„Hard Time” to fantastyczny oddech po blues rockowej nawałnicy. Zaaranżowany z lekkością, zaśpiewany bardziej stonowanym głosem początek dają chwilę odpoczynku. Ale Trout nie byłby sobą, gdyby mocniej nie uderzył w struny.

Album kończy umiarkowany „Nobody Moves Me Like You Do”, który Walter Trout zadedykował żonie. Siedmiominutowy utwór niespiesznie rozwija się, by po niespełna trzech minutach ukazać cały kunszt i gitarową wszechstronność lidera. Zdaje się, że momentami gra w klimacie, jakim na przełomie lat 60. I 70. zarażał cały świat Jimi Page. Poruszające i wbijające się w pamięć zakończenie. Dla gitarzystów – lekcja obowiązkowa. Feelingu i sztuki budowania własnej wypowiedzi.

John Mayall i Walter Trout – znakomite spotkanie, a do tego kilka wybitnych kompozycji i porcja wyśmienitych solówek – Wielbiciele elektryfikacji bluesa - „The Blues Came Callin’” jest właśnie dla was.