The Reverend Peyton’s Big Damn Band wydał już piąty album. “So Delicious” jest swoistym hołdem muzyce Delty Mississippi bez rozbudowanego sztafażu. Ma sprawiać wrażenie wspólnego, pełnego radości, muzykowania.
Peyton gra na gitarze i śpiewa, Jego żona Breezy pociera i stuka w tarę do prania i oczywiście śpiewa, jest też perkusjonista Ben Bussell. Choć w studiu muzyków było znacznie więcej – duch rodzinnego muzykowania to najważniejsza wartość krążka.
Krążek paradoksalnie rozpoczyna dość mocno zelektryfikowany „Let’s Jump a Train”. Co ciekawe, ten tekst można rozpatrywać na kilku poziomach. Od zaproszenia do podróży, po przestrogę, by nie czynić rzeczy zakazanych. Intrygujące i hipnotyzujące, a przy okazji obdarzone dość nieoczywistymi zagrywkami gitarowymi.
„Pot Roast And Kissess” to coś na kształt americany. Kiedyś tak grał Creedence Clearwater Band. Rodzinne muzykowanie jest jednak bardziej przekonujące i znacznie mniej w nim tak zwanej napinki.
Nieco wolniejsze tempo cechuje „Dirt”. To znakomite połączenie retro bluesa z XXI-wieczną wrażliwością. Reverend Peyton śpiewa z iście rockową wściekłością, a sprytnie dodane frazy małżonki w kulminacjach zwrotek są jak dolewanie oliwy do ognia.
„Raise A Little Hell” rozpoczyna świetny dialog gitary z tarką, później dochodzi slide i kompozycja w stylu Roberta Johnsona miesza się z szaleństwem, z jakim w świat hip hopu wchodzili żydowscy chłopcy z Beastie Boys. Przy minimum instrumentów ta różnorodność aranżacji budzi niekłamany podziw. Do tej pory to najbardziej odkrywczy numer krążka.
Jakże zachowawczo brzmi niemal szantowa ballada „Scream at the Night”. Z uwodzącą melodią zdaje się być stworzona do jakiejś potańcówki w przerobionej na niedzielną imprezę po spotkaniu z pastorem stodole.
Dalej w klimacie hill billy country bluesa z dużą dawką folku rozbrzmiewa „Hell Naw”. Tu także, nieco schowana za slidem odzywa się, podobnie jak w poprzedniej piosence, harmonijka ustna. A realizacja nagrania po raz kolejny sugeruje, że to jakaś Ole Opry, a nie studio z Pro Toolsem jako podstawowym narzędziem.
Kolejny ukłon w stronę bluesa sprzed II wojny światowej to „Front Porch Trained”. Szalony rytm bliski jigom powoduje, że noga sama zaczyna wybijać rytm, nawet jeśli nie jest się fanem irlandzkich tańców. Największą zaletą tych kompozycji jest płynąca z nich pozytywna energia.
„Pickin Pawpaws” konstrukcją zbliża się do bezpiecznych schematów CCR, ale zagrane jest z tą werandową surowością, a zarazem z tak już tu wychwalanym luzem. Ale też trzeba charyzmatycznych artystów, by ów luz był po ich stronie.
„We Live Dangerous” mogłoby być kolejnym znakomity credo podróżujących bluesmanów, w ogóle włóczęgów po bezkresach USA. Ale to oczywiście sprytna kreacja artystyczna. Sprytna w sensie pozytywnym, bo wiarygodna i przekonująca. Świetnie brzmi Breezy, która odśpiewuje mężowi frazy refrenu.
„You’re Not Rich” z gitarą traktowaną slide i fingerpickingiem ma w sobie wiele nostalgii. Bez perkusjonaliów, to właściwie ballada utrudzonego wędrowca. Zaledwie dwie i ćwierć minuty.
Zakończenie płyty to najlepsze podsumowanie jej idei. „Music and Friends”. Takie właśnie sprawia wrażenie ten radosny utwór znakomicie pasujący do juke jointów, czy modnej dziś americany.
The Reverend Peyton’s Big Damn Band nagrywając “So Delicious” pokazuje i podpowiada, że w życiu właśnie przyjaźń i muzyka mogą zdecydowanie poprawiać jego jakość. Nawet najprostsze dźwięki grane z pasją dadzą radość słuchaczom i pozwolą zdobyć, nawet jeśli wirtualnych, ale przyjaciół na całym świecie. Warto.