Znany prezenter muzyczny i popularyzator bluesa w zabawnej autobiografii wspomina swoją pracę w Polskiej Agencji Artystycznej Pagart w czasach PRL.
Bardzo dobra, inteligencka i patriotyczna rodzina z pewnością była mocną opoką w osiągnięciu niebywałych w skali komunistycznego państwa sukcesów Jana Chojnackiego. I jak to w Polsce bywa, według niego, jak i dziś, za błyskotliwą karierą stał przypadek. W książce „Blues z kapustą” autor bez skrępowania opowiada o korzeniach swoich sukcesów. Po pierwsze – słuchał babci. Ukształtowana przez elitarne petersburskie szkoły dama podpowiedziała małemu Jankowi, że warto postawić na naukę angielskiego. Zatem od 1959 roku nie tylko słuchał on na falach Polskiego Radia kursu tego języka, ale też utrwalał wiedzę kupując dostępne w kioskach z prasą broszurki, które utrwalały wiedzę słuchaczy. Kiedy zdał egzaminy na jeden z najbardziej elitarnych wydziałów uczelni będącej kuźni kadr partyjnych elit lat 70., czyli wydział handlu zagranicznego ówczesnego SGPiS, czyli dzisiejszej SGH, mógł właściwie zakładać, że świat stanie przed nim otworem. I to cały świat – dostępny tylko na reglamentowane w PRL paszporty.
Jan Chojnacki pięknie pisze o swojej miłości do anglosaskiej muzyki, zdobywaniu gramofonu, płyt, wymianie, nagrywaniu winyli na taśmy magnetofonowe. Dla czytelników urodzonych po 1989 roku te opowieści mogą przypominać bajki o przysłowiowym żelaznym wilku, równolatkowie autora, jak i kilkanaście lat młodsi fani muzyki, odnajdą w tych wersach część i swego życia. Tego hobbystyczno-kolekcjonerskiego rzecz jasna. Pracę bowiem w PRL Jan Chojnacki miał zupełnie wyjątkową, stwarzającą wielkie możliwości, a zagrożoną jedynie kontaktami ze służbą bezpieczeństwa. Jak wspomina, o pracy w Pagarcie powiedział mu Wojciech Mann, a do zatrudnienia, oprócz dyplomu topowej w PRL uczelni, wystarczyła polecana przez babcię znajomość języka innego niż polski. Jan Chojnacki twierdzi, że po pięciu latach pracy był tam pierwszym bezpartyjnym i niestowarzyszonym z resortem spraw wewnętrznych kierownikiem. Już wcześniej jednak, dzięki tej pracy mógł pojechać do USA i Kanady z Centralnym Zespołem Artystycznym Wojska Polskiego. Dla wielu Polaków, nie tylko fanów bluesa, do dziś wyjazd do USA nie jest możliwy ze względu na upokarzające procedury wizowe, trudno nie widzieć w zatem w autorze „Bluesa z kapustą” wybrańca PRL-owskiego losu.
Dzięki tej pracy Jan Chojnacki miał okazję obcować z największymi żyjącymi artystami, jacy koncertowali w Polsce – od Johna McLaughlina po The Manhattan Transfer czy z zupełnie innej półki – Boney M. Najbardziej szczegółowo opowiada o udanej organizacji pierwszych koncertów Johna Mayalla w Polsce, wizycie i rozmowie z B.B. Kingiem i wieloma innymi bluesmanami. Wydaje się, że punktem kulminacyjnym tych cokolwiek przypominających bigos memorabiliów jest wywiad z Królem Bluesa puentowany wypowiedziami jego managera, zresztą polskiego Żyda ze Szczuczyna. I to właśnie od wspólnej z Sidem Seidenbergiem konsumpcji bigosu w restauracji hotelu Victoria wziął się tytuł wspomnień.
Ważne nagrania, ważne płyty, długa opowieść o Eriku Claptonie, ale też o udanych i mniej próbach wywiadów z różnymi gwiazdami, to kolejne magnesy, które przyciągną do lektury osoby o podobnych do autora gustach muzycznych. Wielbiciele zmysłowej Nico znanej z płyty z bananem The Velvet Underground także znajdą coś dla siebie.
Jan Chojnacki doskonale zdaje sobie sprawę, że zarówno w Polsce jak i w USA, blues to muzyka absolutnie niszowa. Dzięki między innymi wymyślonym wspólnie z Wojciechem Mannem audycjom „Bielszy odcień bluesa” i tysiącom poprowadzonych koncertów, udało mu się swoją pasję przekazać kilku pokoleniom Polaków.