Paul Polulton to bardzo wyjątkowy gitarzysta. Jak wielu zawodowych muzyków zaczynal od nauki gry na pianinie, ale kiedy usłyszal Lightning Hopkinsa, zrozumiał, że niektórych nut nie da się po prostu zagrać na pianinie i chwycił za gitarę. Od połowy lat 80. XX wieku tworzy zespoły, grywa w USA i macierzystej Wielkiej Brytanii. Własnie sam przysłał nam swój nowy krążek "Too Twitchy".

Ta płyta to prawdziwa kopalnia piosenek określanych jako radio-friendly. Tak, każda stacja formatu clasic rock i blues może śmiało programowac swoje brzmieniw oparciu o piosenki z tego krążka. Poulton komponuje bowiem trochę jakby od niechcenia, jak niezrównany mistrz J.J. Cale. Jego blues brzmi nieco niezwykle, śpiewa wysokim głosem, czasem jakb wracając harmoniami do czasów brytyjskiej inwazji z lat 60. XX wieku. No dobra - młodszym może skojarzyć się z brit popem, ale nie o to mu zupełnie chodzi.

Gitara Poultona brzmi bardzo czysto, jasno i optymistycznie. A będąc członkiem czteroosobowego bandu nie stara się za wszelką cenę byc liderem. raczej pisze kompozycje luźno tylko nawiązujące do bluesowych kanonów, za to... bardzo przebojowe. Jest w nich funkująca gitara, szczypta instrumentów klawiszowych, nie ma nadmiaru produkcji, raczej fajne zespołowe granie.

Ważniejszą od samego gitarzysty rolę spełnia chyba Chris Smith - klawiszowiec sprawnie poruszający się w różnych, nie tylko bluesowych, stylistykach. Poulton zas gra oszczędnie, nie epatuje szybkością czy przesterami, chyba... jest po prostu sobą.

Momentami wydaje się, ze jego wokalistyka bierze się z miłości do boogie, ale nie w stylu Canned heat a raczej "I Love to Boogie" T.Rex. Może to za daleko idące posunięcie, ale kto wie, co tkwi w duszy Brytyjczyka? W aranżacjach płyty dogrywa akustyczną gitarę,a nawet harmonijkę.

Słychać, ze bardziej od czarnych bluesmanów ceni sobie muzykę Petera Greena czy nawet "While My Guitar" Harrissona. I po prostuu lubi melodie. I momentami oprócz zapędów w psychodeliczne czasy schyłku lat 60. zwyczajnie chce pośpiewać fajne piosenki. Ta płyta może się śmiało znaleźć jako uzupełnienie kawy i ciastka w nieco ambitniejszej kawiarni. I na pewno nie będzie przeszkadzała.

Ostatnia piosenka na krążku jakoś dziwnie wydaje się być hołdem złożonym Fab Four. I chociaż pobrzmiewają tu dźwięki łagodnego bluesa, gdzieś za uszami chodzą piosenki Beatlesów. Taki to nu blues.