Trio Hard Times, czyli Łukasz Wiśniewski, Piotr Grząślewicz i Marcin Hilarowicz powracają z nowym krążkiem. To pięknie wydana, nagrana w Orli, a zmiksowana w Montrealu płyta „Siedem”.
Chociaż to tylko gitary akustyczne i ukulele, dzięki realizacji białostoczanina Krzysztofa Murawskiego, który na kresach Polski wybudował studio nagrań, Hard Times brzmią jak orkiestra.
„Szanta o tonącej głowie” to stylizowana folkowa ballada, z przepięknym poetyckim tekstem Łukasza Wiśniewskiego. Kiedy śpiewa, że „chłopców uczą pływać, tonąć nas nie uczy nikt” łza kręci się w oku. I co tu ukrywać – znany harmonijkarz i bandlider śpiewa tu jak nigdy pięknie. To zdecydowanie bluesowy, i nie tylko bluesowy, wokalista numer jeden w Polsce, nawet jeśli „świat nie wierzył w Magellana”.
W piosence „Siedem” mimo że Marcin Hilarowicz zamiast gitary akustycznej zajmuje się cajonem i perkusjonaliami, utwór brzmi jak najprawdziwszy rockowy walec, zaś zakochany podmiot liryczny wyje jak zraniony wilk. Łukasz Wiśniewski śpiewa tak dramatycznie, jak nigdy dotąd. Tu każda fraza wokalna jest przemyślana, bo tym, że Hard Times to wirtuozi swoich instrumentów, wiadomo nie od dziś. Robert Plant na nowej płycie powinien nagrać cover „Siedem”. Amen.
„Róża” to pierwsza piosenka w której objawia się harmonijkowy talent Łukasza Wiśniewskiego. Tym razem Hard Times wzbogacili brzmienie o irlandzkie buzuki. Liryka miesza się tu z surowym rhythm and bluesem, folkiem wędrowców i lamentem kochanków, którzy oczekują na „jeszcze jeden grzech”.
Stara piosenka „Diabeł” napisana wspólnie z Limboskim, czyli Michałem Augustyniakiem, zrealizowana została w manierze starej płyty i gipsy swingu. Głos Łukasza Wiśniewskiego brzmi jakby śpiewał do mikrofonu harmonijkowego, rytm nadaje banjo, a solo na sitarze gra Piotr Grząślewicz. Kto raz usłyszał, ten wie że to prawdziwy przebój, nie tylko zadymionych klubów. A Marcin Hilarowicz oprócz gitary podaje melodię na cymbałkach.
Gitara elektryczna połączona z gitarą flamenco, do tego czysta, acz z efektem nagrana harmonijka i kolejna melodia odwołująca się do anglosaskiej estetyki folkowej to instrumentalny „Co nagle”. Trochę żal, że Piotr Grząślewicz wybrał gitarę elektryczną, ale trzeba uszanować wybór muzyków, szczególnie że pasaże Marcina Hilarowicza tradycyjnie już wzbudzają osłupienie.
Wstęp do kolejnej kompozycji to melodia zagrana na gitarze basowej, budząca najróżniejsze skojarzenia, ale oto ten liryczny wstęp zamienia się w motoryczną opowieść dedykowaną młodej mamie! Dawno w muzyce rozrywkowej nikt nie napisał tak pięknego tekstu, w dodatku niewolnego od melancholii i iście kobiecych rozterek. Łukasz Wiśniewski zadziwia nie tylko jako wokalista, ale też autor tekstów!
Jeszcze bardziej nieoczywista jest muzyka do tekstu „Zima”. Nie, to nie łzawa balladka, tylko motoryczny blues rock, gdzie momentami Łukasz Wiśniewski śpiewa z pazurem Grzegorza Markowskiego z zespołu Perfect. Jest niesamowicie męski, a jednocześnie słychać, że to skarga samca alfa na kłopoty miłosne. Marcin Hilarowicz znów wybija rytm zaś Piotr Grząślewicz szaleje na gitarze akustycznej. Dziesiątki smaczków rytmicznych przyśpieszają tętno słuchaczom lepiej niż niegdysiejsza „Lokomotywa z ogłoszenia”.
Humorystyczny gypsy swing „Ballada o Czarnym Marcinie” to wielki przebój Hard Times znany z koncertów. Teraz można uważnie wsłuchać się w tekst, zresztą cała płyta to udane połączenie sztuki graficznej z estetyką digipaków. Django Reinhardt z Marcina Hilarowicza może być naprawdę dumny, nawet jeśli to nie on jest owym „Czarnym Marcinem”.
Instrumentalne „Jezioro” to druga autorska propozycja Piotra Grząślewicza. Urzeka rozlewną frazą, a w roli instrumentu wspomagającego pojawił się… porcelanowy słoń.
Krążek kończy znana jeszcze z repertuaru Blue Machine piosenka „Podziemia miasta”. Nagrana z niezwykłą przestrzenią, z intrygującymi planami dźwiękowymi i z genialną wokalistyką Łukasza Wiśniewskiego jest także miejscem na wykorzystanie lirycznej strony harmonijki ustnej. Piosenka rozpędza się, a Piotr Grząślewicz w pewnym momencie chwyta za gitarę elektryczną, by zagrać w stylu Carlosa Santany.
Hard Times doskonale zrozumieli, że zamykanie się w konwencji bluesa stanie się dla tak wszechstronnych muzyków ślepą uliczką. Grają z niezwykłą pasją i wirtuozerią i przede wszystkim z feelingiem, jakiego wielu bluesmanów może im tylko pozazdrościć. No i mają najlepszego wokalistę w Polsce. I jest tylko jedno ale – dlaczego do wydrukowanych słów nie dołączyli akordów – tych piosenek chce się nie tylko słuchać, ale wręcz zagrać razem z muzykami. Trudno się od nich uwolnić.