Wicked Heads, czyli Kasia Miernik, Jacek Biliński, Mariusz Wróblewski i Wojtek Siatkiewicz jesienią 2017 roku wydali płytę „Superheroes”. I chociaż nagrania powstawały w 2014 i w 2016 roku – brzmią ponadczasowo.
Równie dobrze „Western” mogłoby być nagrane w 1962 co w 2012. Po 40. latach westernowa estetyka nikogo nie dziwi, a kto choćby pamięta wielki sukces piosenki Chrisa Isaaka „Wicked Game”, a jeszcze bardziej „Blue Hotel” rozumie, że takie dźwięki mają swoich stałych wielbicieli. Podobny patent wykorzystał też John Porter z Anitą Lipnicką. Jest tylko jedno ale… Kasia Miernik ma głos, który wyjątkowo do americany pasuje. A owe „Superheroes” w studiu zyskało posmak wręcz filmowego numeru, niekoniecznie tylko pasującego do westernu. Polskie kino lat 60., gdyby oczywiście Wicked Heads wtedy istnieli, zdaje się miałoby z nich też pociechę.
Dużo jaśniejszy klimat ma piosenka „Eddie”. Prościutki riff basu i oszczędna gitara wraz z minimalistyczną perkusją stanowią świetne tło dla wokalistki. A Kasia Miernik śpiewa z pasją jakiej mogłyby jej pozazdrościć dziewczyny z Jeffesrson Airplane.
Nieco wolniejszy, jakby ociężały „Intruder” znów wprowadza nastrój bardzo Dzikiego Zachodu. I wtedy pojawia się niespodzianka- klawisze jakby z wczesnych The Cure, a sama interpretacja wokalna – leniwie luzacka, jakby wykonana pod wpływem środków spowalniających reakcje. Ale to pozory. Wszystko jest przemyślane, bo ma niepostrzeżenie wkraść się do mózgów słuchaczy i zawrócić im w głowach.
Tytułowe „Superheroes” to ukłon w stronę poetyckiego amerykańskiego folku z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Ta cholerna Miernik znów zmienia sposób interpretacji. Jest leciutka, jakby akustyczne gitary unosiły ją ponad ziemią, a partia elektrycznej z udającym sprężynę pogłosem dodawała jej skrzydeł. I nagle z delikatnego country robi się jakaś nowa fala z prawie mechanicznymi bębnami. Gdyby mieli sprawnego managera, z powodzeniem sprzedaliby ten utwór do jakiejś reklamy SUV-a.
„Circus” rozpoczyna formalna zabawa głosami i pobrzdąkiwania na pianinie. Czy to wstęp do horroru o szalonym wesołym miasteczku? Cyrkowa sztuczka, która ma w jeszcze jeden sposób uwieść widzów. Płyta, która tresuje słuchaczy? Tego jeszcze nie było! I te słowa – chlej, dopóki się nie zestarzejesz i nie umrzesz. Tom Waits zaśpiewałby, że to pianino było pijane.
„Nancy” to powrót do muzyki spod znaku Ennio Morricone skrzyżowane z tekstem sławnego hitu „Bang bang my baby shoot me down”. Gdyby Beth Hart tylko ich znała, mogłaby z powodzeniem odkupić ten numer i włączyć do swojej nowej płyty. Ale wtedy Wicked Heads nie mieliby zabawy z kolejną epicką aranżacją. Filmowe sceny same wyświetlają się przed oczami.
„Roy’s Head” zaczyna się jak jakaś upiorna kołysanka z horroru. Kasia Miernik znów pokazuje jeszcze jedno wokalne oblicze i z miejsca uwodzi dorosłe dzieci. Absolutnie odjechane brzmienie gitary solowej, brzmieniem przypominającej trąbkę z tłumikiem nadaje tej jazzującej balladzie dodatkowego smaczku. A rockowe wtręty i niezwykłe zakończenie czynią z niej jakąś mini psychodeliczną symfonię.
O dziewczyńskich wyborach traktuje finałowa, epicko brzmiąca pieśń „Choices”. Momentami gitara zdaje się za chwilę zagrać harrisonowską frazę z „While My Guitar Gently Weeps”, ale Jacek Biliński ma dużo bogatszą wyobraźnię. Rusza w stronę Hendrixa, by po chwili zatopić się w Delcie, z której mogą go wyratować tylko dźwięki niemal z piekła rodem. I anielski głos Miernik.
Trudno się dziwić, że Wicked Heads wygrali kilka konkursów, szkoda że tak niewiele za tymi wygranymi idzie. Ważne, że nie zamykają się w graniu bluesa. Wtedy wiele drzwi byłoby przed nimi zamkniętych, a tak „Superheroes” uchylają wrota. Teraz muszą wstawić but, może być z ostrogą, by się nie zamknęły przed nosem.