Radio UFO to jednoosobowy zespół, jaki we własnej sypialni wyhodował Jacek Biliński. Na co dzień gitarzysta Eicked Heads i Dr Zoydbergh, zamienia się w krakowskiego Becka.
No może „Rebel” to nie jest „Loser”, baby, ale naprawdę brzmi bardzo sympatycznie, transowo. Jest banjo, bluesowy slide, nie ma za to prostackiego blues rocka, a to już bardzo dużo.
Co ciekawsze, Radio UFO nie zamyka się w jednym stylu. Surfująca gitara wtapia się w klimat jak z J.J. Cale’a, w dodatku z odrobiną psychobilly. I tak można zanurzyć się we mgle i słuchać „Fog”. Psychodeliczna solówka, daleka od bluesowych zagrywek znów zaskakuje i urozmaica old schoolowo brzmiące sypialniane nagranie.
A takie „Apocalypse”? Któż nie lubi, kiedy wokalista rozumiejąc, że nie jest słowikiem, melorecytuje tworząc klimat tajemniczości, zamiast udawać białego Murzyna. Te teksasko brzmiące akordy, sprężyna – nawet jeśli syntetyczna, to użyta ze smakiem, sprawiają, że jest się w co wsłuchiwać – oczywiści jeśli ktoś lubi taką muzykę.
Jacek Biliński nagrywając „Dzicz” daje sygnał, że umie grać i na gitarze akustycznej, i że umie to robić lepiej, niż ograniczenia, które postawił sobie przy wcześniejszych utworach. I wcale nie musi śpiewać, by zaciekawić.
Przebojowy „Stars” z wykorzystaniem prostej perkusji byłby hitem zarówno ogniska, jak i songwriterskiego Halfway Festiwal, gdyby tylko Jacek Biliński wysłał swoją płytę pod wspomniany adres. Szkoda, że przynajmniej w internecie nie chciało mu się opublikować słów, bo ma spore poczucie humoru.
„Radio 69” momentem przypomina w tym samym stopniu produkcje Jacka White co prekursorów… new romantic. Radio UFO potrafi zaskakiwać, a to przy słuchaniu całej płyty naprawdę dziś jest zaletą. Bo wciąż trzyma własny sznyt.
Bliski psychodelicznemu bluesowi jest utwór „Do It”. Prościutkie ostinato gitary jest tłem do niemal mechanicznej meloracytacji i jęków gitary slide. A do tego… syntezator, odzywający się tylko momentami. „Shake your body” recytuje Biliński i to działa.
„Hope” to kolejny wyciszony, przyczajony utwór, o wyraźnie bluesowej proweniencji, z delikatnym, acz apokaliptycznym wtrętem syntezatora. Całkowicie uzasadnionym.
W „I want to” pobrzmiewają nawet nuty greckie, zaś syntezator zmierza w stronę neo prog rocka. Wyraźnie słychać, że Jacek Biliński ma szerokie horyzonty muzyczne, ograniczając się celowo do formuły home recordingu.
A w „The End” Jacek Biliński pięknie dziękuje. I nawzajem.
W przypadku takiej osobistej muzyki, nagrywanie w sypialni ma sens, szczególnie, że efekt ni ejest gorszy niż w „normalnym” studiu. A „Dark Days” to także przepustka do solowych koncertów. Bo coś się wydaje, że Jacek Biliński da radę.