Gary Moore Tribute Band, czyli grupa polskich muzyków i Jack Moore, syn Gary’ego Moore’a weszli do studia i właściwie od niechcenia nagrali dziewięć piosenek kojarzonych z najlepszymi latami brytyjskiego wirtuoza gitary.
A jako, że słowo wirtuoz jest tu kluczowe, i to wirtuoz gitary elektrycznej, takiej ze sprzężeniami, z dźwiękiem, który umiejętnie wydobyty może trwać i trwać, muzycy postanowili zinterpretować te songi na modłę elektroakustyczną. I to był strzał w dziesiątkę. Po cóż bowiem ścigać się w biegłości i porównywać, czy jeden albo drugi dźwięk brzmiały tak samo soczyście, wibrowały ze słuchaczami, kiedy można po prostu w dobrze znane hity włożyć serce. Bo Gary Moore miał nie tylko talent do przebierania palcami po strunach, ale jako jeden z nielicznych muzyków szeroko pojętego blues rocka potrafił pisać przeboje, których słuchali zwykli ludzie. Tacy, którym radio zwyczajnie towarzyszy.
Pewnie dlatego płytę otwiera przepiękna piosenka „Separate Ways”. To było trzy lata po wszechświatowym sukcesie „Still Got The Blues”. Moore szedł wyraźnie w kierunku bluesa, ale podarował światu taki delikatny, rozkołysany utwór. I właśnie tę magię przekazują słuchaczom Jack Moore, Łukasz Gorczyca, Tomek Dominik, szef artystyczny Suwałki Blues Festival Bogdan Topolski i Szymon Pejski – wokalista, który nadaje nagraniom również osobistego wymiaru. To utwór, który może pojawić się w tle każdego pubu, nie tylko bluesowego. I na pewno będzie powracał. Tu wsparty partiami chórków i delikatnym stringiem brzmi idealnie.
Klasyczny blues „Walking by Myself” mimo akustycznego brzmienia, wsparty harmonijką ustną Michała Kielaka wręcz eksploduje energią. Szkoda tylko, że nie wiemy, który z gitarzystów gra, w którym kanale. Czy Bogdan Topolski czy Jack Moore. Z drugiej strony dobrze jest, kiedy płyta kryje tajemnice.
Niezwykłym pomysłem twórców płyty było odkopanie przepięknego songu „Don’t Believe a Word”, jaki Phil Lynott po raz pierwszy umieścił na płycie Thin Lizzy „Johnny the Fox”. Skojarzenie z Moorem jest oczywiste, a piosenka po latach błyszczy i mimo akustycznego sznytu jest w niej energia tamtych lat i tamtych nut, może tylko Szymon Pejski zanadto pokrzykuje.
„Where Are You Now” Gary Moore zaśpiewał w Montreaux na rok przed niespodziewaną śmiercią. Tu Szymon Pejski daje z siebie mnóstwo serca, by podkreślić urodę tej piosenki. I udaje się, z niewielką pomocą nakładek głosu. Akustyczne sola wprowadzają w niezwykłą melancholię, prawie wyciskają łzy.
Nie da się ukryć, że elektryczne solo otwierające „Still Got the Blues” kłóci się nieco z ideą akustycznego grania, ale przymknijmy na to ucho. To piosenka, która była „inspiracją” niejednego okołobluesowego przeboju, ale pamiętajmy – to Gary Moore sprawił, że na początku lat 90. blues na moment trafił na wyżyny list przebojów. 31 lat minęło jak z bicza strzelił.
Strzałem w dziesiątkę jest przypomnienie pierwszego wielkiego przeboju Gary’ego Moore’a, który zresztą nagrywał kilka razy. „Empty Rooms” chyba nigdy się nie zestarzeje i mimo że wydaje się być w końcówce zagrany nieco mechanicznie – i tak zostaje w pamięci.
Teksański, a jakże, „Texas Strut” brzmi z kolei przepysznie, jakby muzycy obudzili się z letargu. Jakże te akustyczne gitary gadają do nas, ileż w tym graniu jest energii. Brakuje tylko kogoś z ZZ Top.
„Midnight Blues”, podobnie jak poprzedni utwór, po raz pierwszy pojawiły się na „Still Got the Blues”. Tu brzmi bardzo dostojnie, a akustyczne gitary wydają się zagarniać słuchaczy dla siebie.
Drugim, ale jakże mile słyszanym, odejściem od formuły akustycznego grania jest oczywiście „Parisienne Walkaways”. Co tu kryć, nie da się zastąpić niepowtarzalnego głosu Phila Lynotta żadnym innym, ale uroda tej płynącej wprost spod palców nawet mało wprawnemu gitarzyście melodii jest nieśmiertelna – podobnie jak możliwość na jej kanwie do improwizacji. I tak też jest w finale „Moore Plays Moore”. Może mało akustycznie, ale smakowicie.
Gary Moore Tribute Band i ich płyta to nie tylko fajna koncertowa pamiątka. To świadectwo inspiracji, jakie Gary Moore zostawił następnym pokoleniem, nie tylko synowi Jackowi, który dopiero rozpoczyna swoją karierę. Ciekawe, co powie o tej płycie za 10 lat?