Duch Delta to power trio z Częstochowy. I jak się okazuje – nowa nadzieja polskiego bluesa – zarówno w wydaniu studyjnym, jak i koncertowym.
Kto kocha rocka, a może i pochodzącego z Raczek niedaleko Suwałk Tomasza Organka, zakocha się w Duchu Delty (chyba tak to się odmienia – jesteśmy w Polsce) od pierwszego słuchania.
Otwierający krążek utwór „Bez skrzydeł” nie dość, że atakuje ostrym riffem to jeszcze zawiera w sobie wszystko co najlepsze – energię, slide, moc i chęć do przesuwania granic. I zdecydowanie nie jest to żadne garażowe granie, tylko bardzo przemyślana aranżacja.
Płyta musi zaskakiwać i takim zaskoczeniem jest „Letni wiatr”. Całkowita zmiana brzmienia gitary, wykorzystanie blach przez perkusistę i nieoczywisty – acz bluesowy tekst. Specyficznie zarejestrowany głos znów nasuwa skojarzenia z debiutem Organka, ale przecież ani on pierwszy, ani ostatni. Za to Duch Delta daje zwyczajnie czadu opierając się na rock and rollu skrzyżowanym nawet z rockabilly.
„Nie mam czasu” startuje jak prawdziwa rock and rollowa rakieta z jakiegoś 1962 roku. A linia melodyczna kojarzy się z… polskim bigbitem. Do czasu. Bo kiedy ów czas nadchodzi – mamy i blues rocka i odrobinę hard.
Nieco wolniejszy „Surfer” z powodzeniem mógłby się pojawić na ścieżce dźwiękowej jakiegoś Davida Lyncha czy innego mistrza mrocznych klimatów. I co ciekawe – tu pojawia się naprawdę przebojowy refren a i produkcja Marcina Klimczaka może się kojarzyć a to z przebojami Męskiego grania, a to jakimś szalonym nowofalowym nowojorskim graniem z końcówki lat. 70. Intrygujące!
Złośliwie można powiedzieć, że „Pies” zaczyna się od pomysłu, jaki dekady temu zaprezentowali Led Zeppelin w utworze „Good Times, Bad Times”, ale Duch Delta ma w sobie dość ducha, by zagrać po swojemu. A wizja pustego domu z zamieszkującym go czarnym psem po prostu nabiera energii z taktu na takt. I co ważne – wokalista zachowuje pełne opanowanie, pozwalając przemówić instrumentom.
Cykl „zwierzęcy” liryków zespołu kontynuują „Węże”. I jest to jakiś pomysł na wyrwanie się z bluesowego piekiełka, a przy tym wszystko pasuje stylistycznie. I co za zblendowany towar. Od hard rockowego krzyku, przez punkowo brutalne riffy, po niemal hard rockowy finał.
„Wilki” to połączenie surowego riffu z ascetyczną grą na rancie perkusji… przez kilkanaście taktów, a potem mamy punkowy wrzask. I właśnie o to chodzi. Mamy wszak XXI wiek i wszystko już było, wygrywa ten, kto wybierze coś dla siebie i przedstawi to w sposób, by uwierzyli mu słuchacze.
Jak można się było spodziewać, po takiej porcji „wycia” pojawi się coś w klimacie delty. Duch Delty po prostu posiadł tajemnicę układu płyty – bez wątpienia wcześniej przesłuchał ich tysiące. I teraz mamy bluesa osadzonego w przeszłości, a jednocześnie dzięki produkcji – na swój sposób aktualnego brzmieniowo. I bezkompromisowego. Wszak hard rock pochodzi od rock and rolla a rock and roll – wiadomo – blues to korzenie. „Upadam” to świetny wzlot na wyżyny autorskiego układania utworów.
„Tańcz” to kolejny numer, w którym zespół miksuje kilka muzycznych tradycji, by przemówić własnym głosem.
Wystrzałowe „Armaty” pozostawiają słuchaczy z przemożną chęcią, by pójść natychmiast na koncert.
I tu może być problem. Płyta brzmi rewelacyjnie, koncert w Programie Trzecim Polskiego Radia – średnio i raczej bez energii. Na pewno konfrontacja oko w oko powie o zespole Duch Delty całą prawdę. Płyta jest bardzo OK.