Curly Cale to tak naprawdę dwóch facetów – James Brierley. Pochodzący z Anglii wokalista i gitarzysta oraz Maciej Pruchniewicz – wieloletni gitarzysta Hot Water.
Już sama nazwa duetu wskazuje na sporą admirację dla nut J.J. Cale’a. I słusznie. I właśnie od nagranej w ciepłym, folkowym klimacie piosenki tego muzyka „Wish I Had Not Said That” rozpoczyna spotkanie ze słuchaczami Curly Cale. W chórkach śpiewa Gabriela Kundziewicz, na instrumentach perkusyjnych na całej płycie zagra Paweł Cieślak zaś Maciej Pruchniewicz będzie bawił się brzmieniami gitar i efektami dźwiękowymi.
Przepiękna „Magnolia” nie na darmo umieszczona została pod numerem drugim. Szymon Siwierski wspomaga tu duet na pianinie, ale tak naprawdę tło dźwiękowe jest o wiele bogatsze. Paweł Cieślak jako współproducent udziela się tu i w chórkach i generalnie, zdaje się odpowiada za fantastyczny klimat płyty.
Panowie zdają sobie sprawę, że tak naprawdę nagrywali płytę dla polskich słuchaczy. Stąd pomysł na covery – na przykład „Play It Again” Stanisława Soyki. Świetnie odczytany, z gospelowym pazurem, brzmiący jak rasowa americana – przestrzenny i mimo łagodności w głosie Jamesa Brierleya – w jakiś sposób groźnie brzmiący.
Kto pamięta płytę „I Ching” i unikalną „Kołysankę dla Misiaków” Martyny Jakubowicz i Andrzeja Nowaka z pewnością uśmiechnie się przy „Believe in Wonders”. Tak, to ta piosenka z angielskimi słowami. Gdzieś w tle na duduku improwizuje Bart Pałyga.
W „Stay Around” Curly Cale powracają do J.J. Cale’a. Na gitarze basowej wspiera ich Robert Fraska, choć słuchając płyty można mieć wrażenie, że skład jest o wiele bogatszy. Pawłowi Cieślakowi udało się oddać ducha lat 60. XX wieku jednocześnie czyniąc te brzmienia jak najbardziej teraźniejszymi. Na bębnach gra tu Dariusz Nowicki, a i słychać solidne organy.
Najbardziej bluesowo, jak do tej pory, brzmi nagrany z gościnną grą na gitarze slide Macieja Sobczaka utwór „Crazy Mama” – także J.J. Cale’a. I znów – któż by przypuszczał, że w studiu tych kilku gości wydobędzie tyle muzyki z prostego, białego bluesa, ba, dzięki elektronicznym dźwiękom wystrzeli go na orbitę okołoziemską.
Tytułowy „A Light in the Darkness” choć podpisany przez Polaka i Anglika brzmi jakby był twórczym rozwinięciem stylu głównego bohatera płyty. Trochę przypomina też szantę, zaś znów produkcja wynosi tę klasyczną gatunkowo piosenkę ponad przeciętny poziom. Znakomita robota!
We własnej twórczości Curly Cale znalazło się miejsce na swingującą balladę w stylu wielbionego ostatnio Michaela Buble. I jakoś to właśnie „Not First Love” najbardziej chwyta za serce. Pomijając fakt, że kontrabasem okrasił nagranie Marcin Lamch, a jazzowe piano podrzucił Jacek Piskorz, to mamy jeszcze niezwykle ciekawą solówkę gitary elektrycznej i po prostu – najwięcej w tej piosence ekspresji wokalnej, emocji. Świetna!
Pełne bluesowych nut jest też „Ain’t Nothin’ Shakin’”. I znów to produkcja, trochę w klimacie w jakim mógłby się znaleźć i John Lennon, wynosi klasycznie skonstruowaną piosenkę ponad poziomy. Na pewno oprócz J.J. Cale’a w tych nutach obu panó1) można usłyszeć fascynację Erikiem Claptonem. I dobrze.
Na deser dostajemy stareńką balladę „Streets of London”. I nagle okazuje się, że nie słyszeliśmy jej od lat i, że działa tak samo, jak przed laty. I to nie tylko za sprawą tekstu i urokliwej melodii. Po prostu magia nie przemija, nawet jeśli śpiewa ktoś zupełnie inny.
James Brierley i Maciej Pruchniewicz z przyjemnością koncertują we dwóch. „Light In The Darkness” to zapis ciężkiej pracy i miłości do muzyki. Brzmienie, produkcja, instrumentacja – tu po prostu wszystko się zgadza – nikt się nie oszczędzał. I o to chodzi. O prawdę.