Droga Do Nieba to kolejny zespół, który po wielu latach milczenia nagle powraca z debiutancką płytą. Czy prowokacyjny tytuł „Płyta rocku…i bluesu” spełnia oczekiwania?
Droga Do Nieba to jeden z tych nielicznych zespołów, w których śpiewa perkusista. I to on po ponad dwóch dekadach potrafił zmobilizować innych do wspólnego grania. Minęło niemal 10 lat i w dwa dni zespół zarejestrował materiał na mieszczącą 13 utworów płytę.
Zaczyna się lekko ociężałym southernowym songiem „Droga do nieba” ze znamiennymi słowami „Jeszcze się nie poddałem”. W zespole od początku na gitarze gra Lech Niedźwiedziński, ale to Dariusz Kociołek – wspomniany perkusista jest autorem bądź współautorem wszystkich piosenek.
Z rockowego riffu „Takie życie” wyłania się szybko solidne blues rockowe granie. Celowo surowa realizacja w studiu pozwala zlokalizować także drugiego gitarzystę – to Arkadiusz Gołaszewski. Do tego motoryczny bas Roberta Szukały i zespół idzie o przodu.
Ciekawe połączenie klasycznej bluesowej zagrywki gitarowej znanej choćby ze wstępu do „Cegły” Dżemu ze swingiem składa się na piosenkę „Zielone”. I trzeba przyznać, że Kociołek bardzo dobrze wypada w interpretacji wokalnej.
Im dalej, tym bardziej robi się ciekawie. Fani płyt Breakoutów pewnie nadstawią ucha słysząc riffy i instrumentację utworu „Pozytywka”. Biały blues rock hula tu pomiędzy strunami gitar aż miło – wszystko z umiarem i bez zbędnych popisów.
Niemal jazz rockowy wstęp charakteryzuje psychodelicznego blues rocka „Spokojny dom”. Pomysł, by ta właśnie piosenka promowała płytę jest delikatnie mówiąc lekko chybiony. No chyba, że w stacjach grających progresywny metal. Najzwyczajniej w świecie – jest za dobrze zagrana i nagrana, by weszła na jakieś większe anteny radiowe. Niestety – to nie te czasy.
A takie „Sponiewieraj mnie”? Piosenka miłosna, z świetnie gadającą gitarą, jumpowatym podkładem, niemal rockowym bridgem – szybciej bym postawił na ten numer. Pamiętajmy – Chris Rea okraszał slide niejeden swój radiowy przebój…
Następna miłosna piosenka to „Było minęło”. Bardzo ciekawie rozpisane gitarowe zagrywki umocowane są w klasycznym blues rocku. Jest w niej energia, puls, a co ważne, oszczędność słów. I co może wydać się dziwne – wydaje się, że Dariusz Kociołek o wiele lepiej śpiewa niż gra na bębnach blues rocka.
Southernowy shuffle „Krótki list” to kolejny ciekawy riff i nieoczywiste gitarowe wtręty. A wszystko w niespełna trzy minuty.
W takimż klimacie utrzymany jest rozpisany na dwie gitary utwór „Więcej ciała” z lekko żartobliwym tekstem afirmującym ciałopozytywność. Bardzo solidne granie, które zupełnie się nie nudzi.
Lekko swingujące „Idzie nowe” to kolejny utwór z riffem rozpisanym unisono na dwie gitary. Gdyby nie był tak dominujący nad całym utworem – to kolejny strzał w kierunku stacji radiowych. A może się uda? 3’20 to idealny czas singla.
Countrowy nieco „Eko blues” to kolejny utwór w mocno rockowym brzmieniu, ale zagrany z wyjątkowym biglem. Można wręcz odnieść wrażenie, że zespół umieścił na płycie utwory w kolejności, w jakiej rejestrował je podczas sesji. W tym – energii i życia jest mnóstwo.
I kiedy zaczyna się „Następny bar” słychać, że chce się im grać klasycznego białego swingującego bluesa. I może to też jest metoda – zamiast za wszelką cenę szukać oryginalnego riffu, po prostu złapać wspólny groove i grać? Paradoksalnie – jeśli hołdować zasadzie lubimy co znamy – to właśnie tu upatrywać można piosenki do radia.
Krążek kończy nieco funkujący „Bourbon”, ale w środku znów sporo się dzieje. Gitarzyści zdecydowanie myślą, jak ubarwić prościutkie przecież piosenki i trafiają z pomysłami w sedno.
Droga Do Nieba trwa już ponad trzy dekady. Czy mając w roli lidera perkusistę uda im się przebić? Dopóki nie zobaczymy ich na żywo, można się tylko cieszyć, że grają własne blues rocki. Początek płyty tekstowo jest zdecydowanie przegadany – blues czy rock to mają być emocje, nie publicystyka. Kiedy liczba słów w zwrotkach maleje – jak choćby w „Sponiewieraj mnie” czy w „Następny bar” łatwiej wkręcić się w ten klimat. Zaproście ich do klubu – to może być niezły wieczór w barze, nawet bez bourbona.