Robert Randolph gra na 13-strunowej pedal steel gitar, ale nie robi tego jak hawajski zabawiacz starszych pań. W jego grze tli się hendrixowski płomień, a rodzinne muzykowanie zostało zrealizowane na niesamowicie wysokim poziomie. A jak to wszystko brzmi i pulsuje.
„Travelling Shoes” otwierający płytę wręcz otacza i pochłania swoim brzmieniem. Gitara wyje i wtóruje zaśpiewom, na poły soulowym, na poły plemiennym. Ta płyta ma być hołdem oddanym tradycji afro-amerykańskiego muzykowania ostatnich stu lat – deklarował Randolph w Internecie i tak jest w istocie.
„Back to the Wall” zaspiewane jest przez rodzinny team niemal w manierze i tempie jakie prezentował … Michale Jackson. To naprawdę niezwykle nowocześnie brzmiąca muzyka, w której skrzą się bluesowe jęki gitary Randolpha. I tu już ewidentnie słychać, że muzyk jedną nogą stoi w świecie gospel, a drugą w podróżach voodoo z Hendrixem.
„Shot of Love” to interpretacja piosenki Boba Dylana. Ten utwór to z kolei niemal kwintesencja southern rockowego grania wzbogaconego o fantastyczne chórki. A steel gitar brzmi znów jak rasowa elektryczna tuba do przekazywania uczuć.
„I Still Belong to Jesus” to bardzo nowoczesne podejście do gospel, a solo gitary jak zawsze, nie jest tuzinkowe.
Z kolei „If I Had My Way” to jakby kompozycja zaczerpnięta ze skarbnicy amerykańskiej muzyki country. Tu z pomocą rodzinnej formacji przyszedł z gitarą Ben Harper. I wbrew pozorom, ten utwór może być mocnym punktem koncertowego szaleństwa.
„Don’t Change” zostało zrealizowane w bardzo mrocznej tonacji. Jakby przykurzone brzmienie, jazzujące akcenty i mocny riff grany przez gitarę i klawisze. A i sposób śpiewu staje się bardziej biały. Niezwykle ciekawy utwór.
Afro-amerykańska tradycja i piosenka Johna Lennona? W świecie dobrej muzyki każde połączenie jest możliwe. W „I Don't Wanna Be A Soldier Mama” gościnnie gra Doyle Bramhall II. Niezwykle oniryczna i hipnotyzująca wersja, pełna współczesnego bluesa.
Świat czarnej muzyki w USA to także kompozycje niejakiego Prince’a. Rodzinka Randolpha wzięła na warsztat utwór „Walk Don’t Walk” i uczyniła z niego funkowo-gospelową perełkę z fantastycznie brzmiącymi głosami czarnych basów.
„Dry Bones” zaczyna się od świetnej zagrywki na pedal steel a potem rozśpiewana familia pokazuje, co znaczy zgranie głosów, jak zaśpiewać nowoczesny soul, jak połączyć go z korzennym bluesem, bawić się tempem i dynamiką.
„I’m Not Listening” to następny świetny utwór, zaśpiewany z bogatą harmonią, rozpisany na głosy, oparty o miarowe uderzenia bębnów i pulsację basu. Iście plemienny i niezwykle nowoczesny zarazem. Formacja nie zmarnowała w studiu ani minuty.
Krążek kończy ballada „Salvation”. Słodko brzmiące nuty zabierają słuchaczy w świat gospel z lekką nutą hawajskiego klimatu. A jak niesamowicie brzmi tu głos. Wysoki, ale bez histerii, z delikatnymi chórkami i elektronicznymi chyba smyczkami.
Album wyprodukował legendarny T Bone Burnett. – To płyta na nasze czasy – mói Randolph. - Lubię hip hop i gospel, a dzięki niemu sięgnąłem do bogatej tradycji amerykańskiej muzyki, która może pasować zarówno 15-latkom jak i 75-latkom. Ma facet całkowitą rację.