Boogie Chilli mają w swoim składzie sprawnych muzyków i dobry repertuar. Po raz drugi wydali płytę ze standardami. Na  pewno ułatwi im to pracę w klubach, ale za wiele o zespole dowiedzieć się z niej nie sposób.

Krążek otwiera niezwykle wydłużona i dynamiczna wersja "The Same Thing" Willie Dixona. Świetna praca sekcji rytmicznej, niezwykle wyrazista motoryka, oszczędne wtręty harmonijkarza. jest w tym wykonaniu i wirtuozeria i prawdziwe zaangażowanie.

Zespoł nie zwalnia tempa, choć niekoniecznie nagrania musiały pochodzić z tego samego koncertu, ale to tajemnica grupy. "Baby Please Don't Go" to jedyny cover, który trafił na obydwa krążki Boogie CHilli. Zagrany z podobną motoryką i dynamiką, co pierwsza kompozycja. Tu solo jest o wiele bardziej skomplikowane, a i perkusista stara się jak może urozmaicić boogie. A sekunduje mu niemal doslownie basista.

 

Zespół na koncertach sięgnął także po piosenkę Boba Dylana. "Meet Me in the Morning". I chyba taki klimat lepiej odpowiada śpiewającemu gitarzyście Maciejowi Sobczakowi. A zespół cierpliwie buduje ostinatową pajęczynę po której żwawo porusza się nie tylko Leszek Paech ze swoją harmonijką. A już połączenie slidu z harmonijką przyprawia o niezłe dreszcze.

"Early in the Morning" Claptona to istotnie pokaz, że giatrzyści umieją naśladować Slowhanda, tylko po co? Ano dla potencjalnych organizatorów koncertów. Zbieracze płyt mają już po kilka wersji samego mistrza. Za to wielbiciele harmonijki usłyszą tu kawał porządnej solówki.

Następny klasyk bardzo w Polsce lubiany to"Mannish Boy" MUddy Watersa. W wercji Chilli brzmi niemal rockowo, a riff grających unisono gitary i harmonijki przesłania pewne niedoskonałości wokalne. Ale może to kwestia interpretacji? W kazdym bądź razie muzycznei zespół nie ma się czego wstydzić.


"Whiskey and Wimmen" Johna Lee Hookera też sympatycznie oddaje sposób gry sławnego bluesmana, a i harmonijkarz ma tu sporo do zagrania. Pełna energii wersja, która w solidnym klubie może poderwać znad kufli niejednego twardziela.

Ale Boogie potrafią także powstrzymać swoje szaleńcze tempa i solowki. Ta część koncertu zaczyna się od mayallowskiego "The Death of J. B. Lenoir". I robi się naprawdę nastrojowo. Wszak i nasz nalepa pełnymi garściami czerpał ze skarbicy pomysłów Mayalla, jednak po polsku brzmiał bardziej autentycznie niż Boogie po angielsku. Za to znów gitarzyści sprawują się fantastycznie, a sekcja panuje nad całością.

Bywalcy koncertów wiedzą, że zespół lubi wykonywać piosenki tria Morphine. "Buena" brzmi w ich wersji bardziej rasowo i rockowo. Jest w niej czad, szkoda tylko że w nagraniu nie ma zapowiedzi wokalisty.

Zupełnie wyjątkowo przedstawia się za to "Voodoo Chile" Hendrixa. W tempie szybkiego boogie nabiera innego wyrazu, ale zostaje okradzione z psychodelii na rzecz gitarowych wyścigów z deptaniem kaczki w tle.

Płytę kończy jeszcze jedna porcja Morphine - "You Look Like Rain". Tu jest i niezła opowieść i psychodelizujące gitary i perkusja. Dobrze, że ta piosneka pojawiła się na końcu. Nie dość, że estetytka jest bliska bluesowi, to jeszcze zapada w pamięć.

Z Boogie Chilli wszystko byłoby pięknie, gdyby wreszcie stworzyli coś swojego. Na krążku obiecują pracę nad materiałem autorskim. Oby jak najszybciej przemówili własnym głosem. Ciekawe, czy po polsku?