Dr. John już na przełomie lat 60. i 70. zasłynął jako wykonawca niemal voodoo bluesa, głeboko zanurzonego w nowoorleańskich bagnach. W 2012 roku płytą Locked Down udowadnia, że mimo 71 lat czaruje we własnym stylu kolejne pokolenia.
Krążek wyprodukowany przez Dana Auerbacha z The Black Keys rozpoczyna genialna orgia dźwięków. Tytułowy "Locked Down" kołysze delikatnie, mamy organowy podkąłd i narastające, zupełnie nieziemskie chórki. A już partia gitary solowej to prawdziwe czary w stylu voodoo. Do tego trochę niezwyklych oddechów i wymieszanie brzmień z lat 60. z nowoczesnym masteringiem.
Niespełna trzyipółminutowy "Revolution" został absolutnie genialnie zaaranżowany z wykorzystaniem saksofonów tenorowych i opętańczą solówką na organach farfisa. Ta płyta brzmi zupełnie inaczej, niż współczesne płyty, a jednocześnie może być miła uszom fanów Amy Winehouse z "Back To Black" W końcu i tam i u Dr. Johna gra na basie ten sam Nick Movshon.
"Big Shot" z powodzeniem mógłby nagrać Tom Waits. Jakby rozkojarzone bębny, baryton z pogłosem i... chórki jakie uwielbia... Leonard Cohen. Ale cała aranżacja dęciaków Leona Michelsa powala. A i sam Rebennack opowiada niezłą historię. Nowy Orleanie - musisz usynowić tego jegomościa.
"Ice Age" to już niemal typowy transowy utwór. Afrykańskie rytmy przeplecione są z typowymi frazami w klimacie Motown, a wszystko wymiksowane według najlepszych reguł współczesnych produkcji hip hopowych. Wielki amerykański tygiel wciąż potrafi wyrzucać ze swoich wnętrzności fascynujące mieszanki.
I skoro już jesteśmy przy współczesnych konsoletach w "Getaway" znów niezwykle udanie przenosimy się do klimatów wylansowanych przez nieszczęśnie zmarłą Amy. Tyle, że Dr. John śpiewa dużo bardziej schizofrenicznie. A z głębi nagle wybucha cudowna melodia śpiewana przez potężny chórek - jakby Giorgio Moroder połączył swe siły z Lalo Schifrinem. Psychodeliczna solówka dobija do reszty. Genialne.
W "Kingdom of Izzness" Dr. John uderza wklawisze jak sam Ray Manzarek. I wokół riffu na organach zaczyna budować swą czarnoksięską opowieść. A skoro jest szaman - pojawiają sie i kapłanki. Aranżacje i melodie chórków są chyba jeszcze ciekawsze niż dęciaków, chociaż w kazdym nagraniu można znaleźc tysiące skrzacych się drobinek pieczołowicie włożonych przez producenta.
W "You Lie" wspomniane dęciaki brzmią niezwykle twardo. To jakby nawiązanie do czarnego rewolucyjnego funku. A zakończenie to już dosłownie dźwiękowa ilustracja jakiegoś nie do końca legalne obrzędu przepełnionego pierwiastkiem żeńskim.
W "Eleggua" przenosimy jakby do przełomu lat 60. i 70. Bujający, funkowy rytm z odrobiną psychodelicznego rocka, elektroniczne organy, hipisowskie chórki i rockowe bębny z dodanymi kongami i rozlicznymi przeszkadzajkami tworzą znów atmosferę szalonego czarnego disco, gdzie tylko wtajemniczeni mają prawo wyginać swoje ciała i transowym rytmem leczyć dusze. Są nawet partie fletu. Absolutnie hipnotyczny klimat.
Piosenkę "My Children, My Angels" zaczyna piano fendera. Fani rocka znają instrument choćby z "No Quarter" Led Zeps, ale tu tempo jest nieco szybsze, choć klimat jakby podobny. Za to Dr. John zupełnie inaczej snuje swoją opowieść. I kończy ją jak rockową elegię.
W lekko spokojniejszym i rozkołysanym klimacie jest też kończący płytę "God's Sure Good". Tu lider opowiada historię nieco w stylu Boba Dylana. Ale znów - aranżacyjnie pieśń zaskakuje i brzmieniem i wykorzystaniem chórków. Ten facet ma po prostu jaja.
Coś magicznego jest w muzyce Dr. Johna. Coś, co daje mu wciąż niespożyte siły, by nagrywać doskonałe płyty w wieku, w którym u nas słuchacze marzą już tylko o emeryturze. Czyżby rytuały voodoo dawały wieczną młodość?