Planet Of The Abts to jam band, który tworzą perkusista Matt Abts i basista Jorgen Carlsson, czyli secja rytmiczna Gov’t Mule, agra na gitarze, klawiszach i śpiewa Szwed T-Bone Andersson. Wydany w 2011 roku album Planet Of The Abts poraża mocą wyjątkowego power trio.
Już otwarcie zatytułowane po prostu „Planet Part 1” zwiastuje, że żadnych zahamowani nie będzie. Bas jak z „Petera Gunna”, do tego stosowne syntetyczne, acz żywo grające dęciaki i niezwykłe brzmienie gitary. I nagle pojawiają się riffy, które przełamują nastrój starego serialu kryminalnego. T-Bone Andersson z miejsca wchodzi na najwyższe obroty, ale cała kompozycja skrzy się od kontrastów. Syntetyczna trąbka ma miejsce na solo na równi z progresywnie brzmiącymi, rozkładanymi na poszczególne tony akordami. A gdzieś w tle solo na basie i soczyste przejścia na bębnach.
„Dressed Up Looking Fine” to pierwsza możliwość do usłyszenia głosu szwedzkiego gitarzysty. Zwrotka jest zaśpiewana unisono, w stylu kompozycji choćby Cream. Mocny, blues-rockowy kanon z hymnowym bridgem, skręcającym w stronę watersowych Pink Floyd. W Planet Of The Abts najważniejsze jest chyba to, że nigdy nie wiadomo, nawet w studiu, w któ®ym kierunku będzie zmierzał utwór, ale ważne jest że przez kilka minut trzyma w napięciu i zadziwia zwrotami akcji.
„Anything You Want It To Be” równie dobrze mogliby nagrać The Beatles obok „Come Together”. Tak – ten zespół umie zagrać wszystko, bo swoją piosenkę przecież wykonuje bardziej w konwencji Aerosmith. I chociaż to własne wydawnictwo tria, realizacja w pełni wykorzystuje studio. Także w tym utworze, nagle słychać harmonie do jakich przyzwyczaili nas Pink Floyd, choćby w „Time” i kilkunastu innych hitach. Bo Planet Of The Abts też komponuje rockowe hity – bez cienia wątpliwości.
Zespół nie zamyka się w jednej konwencji. „Off The Hook” swoją energią przypomina spotkanie Rolling Stonesów z Iggy Popem. Bo to przecież i jest stary numer spółki Jagger/Richards, tyle, że cokolwiek odmieniony. Panowie grają naprawdę dirty rocka, ale bez napięcia. Słychać, że bawią się i taką konwencją, jakby chcąc uniknąć zaszufladkowania w kategorii wielkich epików, a być może - progresywnych nudziarzy. Nie nudzą – to pewne.
„Deep Into Self” zaczyna się od riffu jak z solidnych początków Black Sabbath, kiedy z tyłu głowy mieli mocnego bluesa. Zresztą podobnie było z Deep Purple. Prawdziwy hard rock, z hammondowsko brzmiącymi klawiszami i dużym rozmachem. I znów z zadziwiającą produkcją – tym razem wokalu. Solo gitary z olbrzymim wah wah dodaje smaku kompozycji. Ale dopiero na żywo takie granie, z melodyjnymi partiami basu i przewalającymi się kaskadami bębnó1) musi robić wrażenie.
I znów POTA miksuje wszystko, co najlepsze. Choć tytuł „Circus” pojawił się już na niejednym krążku, tu ma odniesienie w równej mierze do The Beatles, co Pink Floyd, a w tekście pojawiają się „perfect strangers”. No i ta produkcja. Jest oddech, kilka planów i tylko trzech facetów, którzy umieją skraść duszę słuchacza zakochanego w prawdziwej, żywej muzyce. Bez dzielenia na jakiekolwiek gatunki.
„Planet Part 2” to już całkowicie psychodeliczna jazda. Zaczyna się w klimacie wspomnianych Floydów, ale później zmierza w stronę space rocka, by po chwili z orbity wrócić do progresywnego ogrodu rajskich dźwięków. Pokolenie Woodstock, tego z 1969 roku, musi to usłyszeć. I wszystkie następne, które wierzą, ze muzyka potrafi łączyć ponad podziałami.
Jakże trafnie nastrój płyty i całe jej przesłanie oddaje tytuł zamykającej krążek kompozycji „Trying to Be Myself”. Każdy instrumentalista ma szansę pokazać się z najlepszej strony, kołyszące, delikatne bębny z dodatkowymi przeszkadzajkami, delikatne dźwięki klawiszy przeplatają się z potężnym brzmieniem, kaskadą dźwięków basu i wybuchem zwierzęcej niemal energii. Jest tu i biały blues i hendrixowski rock i aura psychodelii. A wszystko zaklęte w zaledwie 387 sekundach.
Planet Of The Abts to wirtuozi wspólnego grania bez żadnych ograniczeń. Nigdy nie wiadomo, w którą stronę skręci ich muzyka, ale zawsze daje niezwykłą radość podążanie ich śladem. Wytropcie ich ślady i nie spóźnijcie się na koncerty w Polsce. Macie aż trzy szanse.