Trzeci album Endless Boogie już został okrzyczany jako mix The Groundhogs, Canned Heat i wczesnych ZZ Top. Ale jest w nim o wiele więcej zakręconych, wręcz chorych dźwięków, wywodzących się z bluesa.
Szefem Endless Boogie z nowojorskiego Brooklynu jest Paul Major. Wielki kolekcjoner płyt wszelkiego rodzaju podziemnych zespołów nie jest młodzieniaszkiem, za to doskonale potrafi wczuć się w specyficzny klimat psychodelicznego, ciężkiego bluesa z serca światowej metropolii.
Wystarczy dać się wciągnąć w zaledwie 13-minutowy „The Savagist”, by usłyszeć wszystko. Blues rockowe zagrywki, ostinata Canned Heat, szaleństwo Hendrixa i narkotyczny trans Lou Reeda z Velvet Underground. To jest nowojorski miejski blues. Niesamowity.
„Taking Out The Trash” zaczyna się riffem w klimacie Keitha Richardsa. Major śpiewa z pogłosem cokolwiek dziwacznym głosem, a riffy sprawiają wrażenie granych slidem. Pod koniec zespół przyśpiesza tempo, a wszystko rzeczywiście brzmi jakby było nagrane w 1967 roku w jakimś małym studiu. Ale to jest właśnie blues.
Nie do uwierzenia, ale „The Artemus Ward” zaczyna się niemal jak „Riders on the Storm”. Nawet partia wokalna bliższa jest melorecytacji, a blachy perkusji szemrzą złowrogo. W ciągu dziewięciu minut znów tempo nieco się zagęszcza, ale najciekawsza jest praca gitar. Jak starzy bluesmani, muzycy często powtarzają z uporem jeden, czy kilka dźwięków wprawiając wrażliwych na takie granie słuchaczy w trans. Można się uzależnić.
Żeby wybudzić z hipnozy pojawia się niemal Black Sabbathowy riff w „Imprecations”, ale przełamany southernową gitarą z wah wah. Major coś w tle recytuje, a riffy gitary narastają, by przemienić się nagle w refren. A najzabawniejsze jest, że druga gitara gra normalne blues rockowe solówki. One żyją osobnym życiem, przepoczwarzając się w kolejnej dziewięciominutowej psychodeliczno bluesowej impresji.
„Occult Banker” zaczyna się jak rasowy blues rock z Południa. Porządnie brzmiące gitary, wyrazista solówka zwiastują kolejną podróż w szalone zakamarki nowojorskich zaułków. Tu już nie jest potrzebny głos. Tylko coraz szybciej walące bębny i jęczące gitary, które w tle mają hipnotyczny riff z wah wah. Na takim jamie chciałoby się być. Nic nie sprawia wrażenia, ze to nagranie z albumu – po prostu – genialny szalony jam outsiderów bluesa i rocka.
Rytmem teksańskiego boogie rozpoczyna się „On Cryology”. Ponad 11 minut żywego, instrumentalnego, gitarowego grania, gdzie improwizacja goni improwizację a dynamika wznosi się i opada jak fale Atlantyku podczas sztormu.
„General Admission” ze swoją wściekłością mogliby nagrać i MC 5 i szalony niegdyś Iggy Pop. Prymitywne bębny, niemal jak u Bo Diddleya towarzyszą jękom i pulsacji gitar. A wszystko odpowiednio przybrudzone i przesterowane. I gdzieś w tle wydzierający się Major. Nie ma co – Brooklyn boogie co się zowie.
Blisko 80-minutowy album kończy epicki jam „The Montgomery Manuscript” to znów ukłon w stronę psychodelicznych The Doors. Trochę tu „The End”, więcej wywołanych już „Riders on the Storm”. Tyle, że w graniu Endless Boogie wciąż jawi się podskórne rozedrganie, jakiś pęd, szaleństwo, niepokój.
Za podsumowanie niech posłuży jeden z komentarzy internautów. Po usłyszeniu Endless Boogie sięgnąłem po stare płyty Johna Lee Hookera i też je pokochałem.