Danny Bryant skończył 32 lata, a ma już na swoim koncie sporą ilość płyt. Brytyjski gitarzysta i wokalista po raz kolejny potwierdził swoją klasę albumem „Hurricane”.

Krążek otwiera mega energetyczna kompozycja „Prisoner of the Blues”. Potężne brzmienie power trio wręcz wciska w fotel, sam Danny gra frazy w najlepszym stylu wielkich białych gitarzystów brytyjskiego bluesa, nie wyłączając młodego Claptona i Jimi Page. Taaaak, ta muzyka poruszy umarłego, to jest stuprocentowy biały blues rock.

A w piosence „Greenwood 31” mamy maleńką niespodziankę. Danny Bryant na chwilkę sięga po harmonijkę, a samą kompozycję – oczywiście autorską – można umieścić gdzieś pomiędzy Cream a bluesową pulsacją jaką posługiwał się Jimi Hendrix. Do tego odrobina efektów, przejeżdżających nad głowami pociągów, bo przecież to pieśń o Chicago – wietrznym mieście. Idealne brzmienie w pełni wykorzystuje możliwości jakie w kreowaniu brzmienia ma te energetyczne trio. Jest moc.

Nieco płaczliwie wypada ballada „Can’t Hold On”, ale trzeba pamiętać, że ś.p. Gary Moore tego typu utworów, w dodatku z keybordami udającymi smyczki, też miał w swojej dyskografii sporo. Ballada ładna, tylko chyba jednak głos Bryanta lepiej brzmi w niższych rejestrach, za to sama gitara to i niemal cytuje „Bird of Paradise” Snowy White.

Dużo bladziej wypada tytułowy „Hurricane”. To klasyczny rock, jaki podniecał stosowne stacje radiowe, ale w latach 80. Niby przebój, ale od bluesa odległy o świetlne lata.

Co innego, dynamiczne boogie „Devils Got a Hold on Me”, jakby stworzone przez ZZ Top. Ojciec Danny’ego Ken równo stawia nuty na basie, dając synowi szansę na wyśpiewanie się i wygranie w bluesowo-rockowej konwencji. Świetny, acz przewidywalny utwór. Ale wszystko jest w palcach gitarzysty i tego żaden plastik nie zastąpi.

Bardzo ciekawie brzmi „I’m Broken”. Piosenka w klimacie wspomnianego już Gary Moore. Wolny, molowy blues, z bogatą harmonią, organami w tle i gadającą z melancholijnym wokalistą gitarą. W kulminacji refrenu pojawiają się nawet w tle żeńskie chórki, jeszcze bardziej podbijając nastrój. A samo solo – to mieszanka stylistyk, ale można usłyszeć i kilka brudnych nut, jakie od niechcenia wydobyłby z gryfu sam Jimi Page.

I kolejny zgrzyt. „Al lor Nothing” to następna piosenka w hard rockowym stylu lat 80. Naprawdę ładna, miło zaaranżowana z klawiszami w tle i wokalem który momentami kojarzy się z Axl Rosem. Są i zmiany tempa i melodyjne, przemyślane solo, tylko od bluesa to bardzo odległe.

I następna melodyjna ballada – „Loosing You”. Gdyby tej płyty słuchał jakiś początkujący gitarzysta albo zakochana nastolatka nie tylko w chłopaku z sąsiedztwa, ale też w muzyce z lat 80. (jeśli to w ogóle możliwe) umarliby z zachwytu. My takich piosenek słyszeliśmy już tony. Idealnie skomponowana, świetnie zagrana, pełna romantyzmu, tylko… co z tego?

„Hurricane” kończy utwór „Painkiller”. Są brzmienia gitary akustycznej, jest pianino, mandolina, ale niestety wszystko podlane organowym sosem. Gdyby wielkie stacje radiowe puszczały tę piosenkę równie często co niegdyś „November Rain” Guns’n’Roses Danny byłby po chwili milionerem, a tak mamy udaną ciekawostkę. Fantastyczne solo w pewnym momencie przeszywa na wskroś słuchaczy, a że osadzone jest w pentatonice, uwodzi fanów blues rocka. Ale ile można żyć nostalgią.

Mimo ciekawej produkcji, wydaje się, że siłą Danny Bryanta są gitarowe popisy w koncertach na żywo. I jeśli pojawi się w Polsce – a to niewykluczone – warto go oklaskiwać. Ma w ręku niesamowity power do muzyki.