Trio Moreland & Arbuckle dobrze poznała wielkomiejska i powiatowa Polska. Muzycy swoje nowe dzieło określili jako roots rock. I takie właśnie jest „7 Cities”. Aktualne, pełne rockowej ekspresji a jednocześnie pełne odniesień do amerykańskiej tradycji muzycznej.

Nagranie otwierające krążek „Qivira” rewelacyjnie definiuje styl zespołu. Zrealizowane w studiu Stone Gossarda łączy Zeppelinowe niemal chórki z surowością korzennego bluesa i hard rockowymi bębnami. Takiego nagania na swojej płycie nie powstydziliby się najwięksi giganci blues rocka. A sam temat? To historia konkwistadorów szukających miast wypełnionych złotem, gdzieś w podbrzuszu ameryki. Do tego genialne zagrywki harmonijki i mamy dzieło jakie mogło z powodzeniem znaleźć się na Led Zeppelin III lub IV.

Dużo bardziej zaskakująco brzmi „Kowtow”. Funkująca gitara i stosowna interpretacja wokalna wsparta została stosownymi żeńskimi chórkami. Przecież przy tej piosence można tańczyć. Sami muzycy uważają, że ta piosenka to vintage rock i coś jest na rzeczy. Pentatoniczna solówka i melodia momentami kojarząca się z … „Long Train Running”. No i te brzmienie.

Kolejna mocna pozycja to „The Devil and Me”. Typowa americana, jakie tworzył w setkach choćby Neil Young, ale tu bardziej przystosowana do wymogów sztampowego blues rocka. Idealna piosenka do auta, z gitarą traktowaną slide. A to niesamowicie buduje klimat.

I wreszcie ogniste „Talk Boogie”. Fantastycznie pulsująca basowymi strunami gitara, zmutowana harmonijka i głos i początkowo również bębny nagle wybuchają z energią za jaką kochamy trio i na koncertach i w studiu. Ale to nie jest prosta trzyakordowa nawalanka. Jest w „Talk Boogie” oprócz pierwotnej wściekłości mnóstwo diabolicznej psychodelii pomieszanej z energią niemal z piekła rodem. A riffy zaskakują i wbijają w ziemię. Dla tej jednej piosenki już można śmiało oszczędzać na nietanią w końcu płytę.

„Broken Sunshine” uderza niemal w countrowe nuty, ale mocno podlane southernowym sosem. Brzmienie zespołu wzmacniają brzmiące w tle organy, a ilość pięknych i nie koniecznie bluesowych nut pozwala wierzyć, ze trio wciąż jest niewyczerpaną skarbnicą pomysłów. A sama melodia – złośliwie można by stwierdzić, że jest w niej i nuta Pearl Jam. Miał być roots rock i jest w wydaniu , jakie może urodzić się tylko w Ameryce.

Instrumentalny „Red Bricks” nie dość, że wciąga swoim znakomitym graniem unisono, to jeszcze akustyczne instrumenty naprawdę żyją. A do tego to jeszcze jeden dowód, że fantastyczni muzycy równie dobrze poradzą sobie z niemal grunge’owym łojeniem jak i naśladującym jazdę pociągu bluesem.

„Stranger Than Most” z powodzeniem mogłoby się znaleźć na płycie MC 5. Pierwotny rock z bluesowym riffem, przeradza się w szaloną hipisowską orgię. Są przeszkadzajki, świdrująca harmonijka, gdzieś w tle dograna funkując gitara i ten rwany rytm połączony z chórkami jak z jakiegoś zagubionego singla Hendrixa. Ależ odniesień można znaleźć w jednym tylko utworze. Na koncertach to musi być killer.

„Road Blind” to zagrane w szaleńczym tempie boogie. I znów kompozycja wykracza poza trzy akordy, są zmiany tempa, a produkcja pełna jest zmutowanych instrumentów i przesterów. I do tego porywające solo harmonijki.

Bardziej classic rockowo brzmi „Bite YourTongue”. Piosenkę ozdabiają organy i niezły, motoryczny riff. I byłaby całkiem przeciętna, gdyby nie świetnie brzmiąca harmonijka i podkręcenie tempa podczas dość sztampowej solówki. Może to po prostu przerywnik na rozluźnienie, ale fakt – świetnie zaśpiewany.

Największym zaskoczeniem jest chyba niezwykła wersja piosenki „Everybody Wants to Rule The World”. Okazuje się, że można w niej odnaleźć sporo bluesa, a poza tym tekstowo pasuje do opowieści o Hiszpanach, którzy z przyjemnością wymordowaliby wszystkich tubylców, by tylko zdobyć złoto, które wszak z wiekiem nie psuje się. Aha – może nie uwierzycie, ale to piosenka nowo romantycznego Tears For Fears. Z harmonijką dostała nowe życie i prawdziwe, nie elektroniczne skrzydła.

Wracamy do bardziej korzennego bluesa, zagranego na przesterowanej cigar box guitar. To „Waste Away”. Pozornie pozbawiona efektownej melodii, ale za to zagrana i zaśpiewana w manierze zbliżonej do Jacka Bruce. No i z bardzo melodyjnym bridge. Trio starannie dba, by żadna z piosenek nie ograniczała się do oczywistej bluesowej harmonii i zawsze miała w sobie coś niezwykle melodyjnego i porywającego. Tu pojawia się i żeński głos i szalone solo harmonijki w klimacie czasem wykonywanego przez zespół na koncertach „When the Leavee Breaks”.

„Time Ain’t Long” to powrót do bardziej korzennego grania. Bardziej folkowego niż bluesowego. Ale jest w nim bluesowa pulsacja, świetnie zaśpiewane frazy i narastająca moc southern rocka. Moreland & Arbuckle świetnie tu operują dynamiką i nawet aranżując bębny zwracają uwagę na wszelakie niuanse. A kiedy w refrenie odzywają się żeńskie chórki, mamy po raz kolejny wrażenie podróży w czasie gdzieś do hipisowskiego San Francisco, gdzie na rogu siedzą gitarzyści, a oparty o ścianę od niechcenia podgrywa jakiś harmonijkarz, zaś dziewczyny mają kwiaty we włosach.

Płytę kończy surowy „Modern Boy”. Ostre dźwięki gitary i łomocąca perkusja stanowią tło dla wokalisty. I znów mamy chórki, śpiewanie unisono ze slide. Z jednej strony surowy blues, a z drugiej aranżacja jakiej nie powstydziłby się w swoim rozumieniu boogie Marc Bolan.

„7 Cities” to po prostu cudowna starożytna płyta. Wielbiciele korzennego blues rocka muszą ją mieć, a zobaczyć trio MOreland & Arbuckle grające ten materiał na żywo to już doprawdy bezcenne. Mogą być ozdobą nie tylko małych klubów ale największych festiwali. Jest w nich niezwykła moc.