Henrik Freischlader to niemiecki gitarzysta blues rockowy, który grał z najlepszymi i najbardziej kocha wydawać płyty nagrane na żywo. „Live in Concerts” to cztery płyty będące pełnym zapisem dwóch koncertów.
Wszystko zaczyna się od jednej ze starszych kompozycji – „The Blues”. Już ty słychać, że Freischlader jeńców brać nie będzie. Jest niebywały ogień i rock and rollowe szaleństwo. Ale to dopiero początek.
Czeka nas pięć godzin muzyki zarejestrowanej w latach 2011 i 2012 w Niemczech na mobilnym 16-ścieżkowym studiu.
Momentami ta fantastyczna machina brzmi jak bluesujące Deep Purple. Wszystko to za sprawą potężnego brzmienia Hammondów wydobywanego palcami Moritza Fuhrhopa. Tak pulsuje Band choćby podczas „Longer Days”.
Świetni brzmi gitara Freischladera w „The Bridge”. Pentatonika pomieszana z psychodelicznymi barwami to idealna wersja blues rocka osadzonego w tradycji Jimi Hendrixa. Zresztą pod koniec tego samego koncertu doczekamy się i „Crosstown Traffic” i „Foxy Lady”.
Ale Henrik Freischlader potrafi też być niezwykle liryczny. Szczególnie, kiedy bierze na warsztat kompozycję swego dobrego znajomego Petera Greena „I Loved Another Woman”. Niemal czysta barwa gitary zachwyca, jak w przypadku brzmienia kompozytora. Jest melancholia i jest finezja.
Band zachwyca tempem w jakim swinguje w „Come On My Love” i umie rozluźnić kołysząc słuchaczami w luzackim „What’s My Name”. Ale prawdę o budowaniu napięcia i szaleństwach, jakie są możliwe tylko, kiedy gra się z serca mówi dopiero prawie półgodzinny „Bad Dreams”.
Kiedy do odtwarzacza trafia kolejny krążek, rozpoczyna się niezwykle piękna wersja „I’d rather Go Blind”. Zagrana lekko hendrixowską frazą, z hipisowskim luzem, zaśpiewana z jakąś niebywałą rezygnacją, przynależną temu dramatycznemu tekstowi. Freischlader pozwala tu wyszaleć się hammondziście, który zbiera zasłużone oklaski. I pokazuje, że ten song można interpretować także wokalnie na różne sposoby.
Koncert pozostaje w klimacie bluesa, kiedy słyszymy „I’ve Got It Good”, dopiero „Do Did Done” nadaje mu hard rockowego piętna podobnie jak przyominające piosenki Kravitza „The Wrong Way”.
Wszystko wynagradza 13-minutowa ballada „The Memory of Our Love”. Dwie solówki gitary, oczywiście ta druga wykorzystująca dźwięk na pograniczu sprzężenia, z strunami, które podciągane są na szerokim gryfie Les Paula, robią wrażenie. To te chwile, kiedy najbardziej żałuje się, że nie było na tym koncercie naprawdę.
Southernowo zaczynający się „Breakout” ma w sobie moc pierwotnego hard rocka, zachowując bluesowe korzenie. I stąd naturalne przejście do wspomnianych wcześniej hitów Hendrixa i pożegnanie z miejscowością Arnsberg i majem 2011 roku.
8 listopada 2012 roku w Hannoverze na pierwszy ogień poszła purplo-podobna kompozycja „1999” oraz „Take the Blame”. Nieco przyjaźniej brzmi „Nowhere To Go”, może ze względu na bardziej luzackie granie i łagodniejsze brzmienie. Ale co ciekawe – fajnie brzmi tu Freischlader w duecie z śpiewającym basistą. Może nie wychodzi to idealnie równo, ale muzycy świetnie się uzupełniają.
Jeszcze raz pojawia się piosenka Petera Greena i to jedno z nielicznych powtórzeń na płytach, bo będzie jeszcze „The Bridge”, „Longer Days” czy „Breakout”. Ale za to „Breaking My Heart Again” to utwór, który właściwie ma kapitalny potencjał jako przebój. Bardzo przyjazna radiu kompozycja. Po porcji łojenia nadchodzi czas kolejnej ballady. „Two Young Lovers” także odwołują się do tradycji grania z końca lat 60. Jest w tej pieśni duch anglosaskiego folku, duch muzyki, która towarzyszy nieśpiesznej gawędzie. I tak jest w istocie.
Tym razem improwizowany „Breakout” pojawił się wcześniej, a pieśni Hendrixa zastąpił podobny nieco do „Crosstown Trafic” tempem „Hear You Talking” z solówką, jakiej nie powstydziłby się i Jimi Page.
Ciekawiej i bardziej stylowo naszym zdaniem wypada melorecytowany po części „With the Flow”. Duch Jimiego czai się także w „House in the Woods”. Z należnym wykopem wypada beatlesowskie „Come Together”.
Koncert kończy przepiękna ballada „Won't You Help Me”. Stylizowana nieco na „I’d Rather Go Blind” zachwyca i tyle. I na długo zostanie w pamięci.
W czasach, kiedy wszyscy narzekają, ze płyty słabo się sprzedają Henrik Freischlader Band przygotowali zupełnie niezwykłe wydawnictwo. To jest blues rock, którego słucha się z wielką przyjemnością i muzyka, w której oprócz gitarowo-organowych eksplozji nie brak najprawdziwszych lirycznych wzruszeń.