Why Ducky? to zdecydowanie dziwny zespół. Zaludniony przez tłum instrumentalistów gra całkiem poprawnie, ale nie stać go już, żeby wejść do studia i zrealizować coś więcej niż przyzwoite demo. I kiedy materiał promocyjny wzbudził spore zainteresowanie i przyniósł zespołowi kilkanaście koncertów w Polsce, decyzja o wydaniu go jako debiutanckiego krążka może przypominać strzał w stopę.

Biedny, oj biedny ten polski bluesowy światek. Na festiwalach plenerowych pada deszcz, fani muszą uważać, żeby nie dostać kosą po nerach, a tu jeszcze zamiast płyty wydaje się demo. A demo, jak to demo, może wypaczyć obraz grupy. Ale czy na pewno? A może to jest właśnie prawda?

Grupa właściwie bazuje na graniu standardów, czasem posiłkując się polskimi tekstami, ale częściej wykonując utwory w języku umownie zwanym angielskim. I to właśnie postać wokalisty jest najbardziej kontrowersyjna w zespole. Bo można wybaczyć, że instrumenty klawiszowe brzmią plastikowo, czasem przyzwoicie grająca sekcja dęta nie wysila się na aranżacje, a każdy z muzyków gra jakby osobno, ale to powszechnie znane słabości polskiego bluesa. Ważniejsze, że Why Ducj\ky? mają słabość do chicagowskiego bluesa i chce im się zbierać do kupy, a to w końcu dziewięć osób. Nie mniej istotny jest też dobór repertuaru, który uzasadnia pracę dęciaków. I może dlatego "The Chicken", chociaż zrealizowany w nieco szkolny sposób, pokazuje, że zespół naprawdę się stara, a wzbogacony o pianistę Arka Nawrockiego, może zrobić wrażenie.

Kuriozalnym przykładem niefrasobliwości jest zaś piosenka "Moje miasto". Fajny tekst, który dodatkowo opowiada o Ciechanowie, z którego wywodzi się zespół, został zaśpiewany do muzyki Johna Mayalla. Już widzimy, jak agenci brytyjskiego bluesmana podpisali stosowną zgodę na zaśpiewanie innych słów do jego kompozycji. Chyba, że to strategia marketingowa, a wycofanie nakładu krążka ma być jej częścią.

Zespół w szale rejestracji demówki pokusił się także o nagranie kultowej dla wielu "Modlitwy" Breakotu z płyty "Kamienie". Wokal na granicy recytacji niemal nie razi, a odmieniona przez sekcję dętą harmonia wydobywa nowe kolory z tak dobrze znanej kompozycji. Ale znów odzywa się wada dema i już solo gitary po prostu zgrzyta w tej aranżacji.

"Chciałbym być" to jedyna autorska kompozycja grupy, podpisana przez Darka Skowrońskiego, który zresztą zaśpiewał ją w studiu. I też z pewnością w tej piosence, wzorowanej nie tylko na kompozycjach Jamesa Browna, tkwi potencjał, ale realizacja psuje efekt. Co było urocze przy słuchaniu demo, w wypadku debiutanckiego krążka nie może ujść bezkarnie.

"Frosty" Alberta Collinsa to kolejny przykład na sprawne odegranie standardu. Oczywiście malkontenci muszą narzekać na sposób realizji, proporcje w eksponowaniu dęciaków i solówek gitarowych, na szczęście tym razem głos wokalisty pozostał nieco w cieniu. Swingująca kompozycja ma porywające momenty, ale gdyby grupie ubył jeden gitarzysta stałoby się to bez szkody dla brzmienia. Świetnie brzmią w tym utworze organy hammonda, a i saksofon barytonowy głęboko wbija się w mózg. Ale na palcach jednej ręki można policzyć Polaków, którzy wiarygodnie zaśpiewają coś po angielsku. Niestety.

Zespół powinein chyba pójść w ślady Jazz Band Ball Orchestra. Bonusowe nagranie "Weekend Off" Ricka Estrina zaśpiewane przez Magdalenę Tul pokazuje, że nieźli muzycy mogliby być ozdobą niejednego festynu, gdyby z przodu śpiewała rasowa wokalistka. Z korzyścią dla słuchaczy i honorariów muzyków.