Open Blues to nowy skład złożony z dobrze znanych muzyków z Torunia. Jak na rasowych muzyków przystało, debiutują płytą nagraną podczas koncertu w klubie Lizard King właśnie w Toruniu. Niemal bezpośredni kontakt z zespołem to chyba najlepszy sposób na poznanie nowej formacji grającej polskiego bluesa.
Słowo się rzekło, a że w grupie na bębnach gra Grzegorz Minicz z Nocnej Zmiany Bluesa, dobrze wie, że polska publika lubi albo standardy albo piosenki śpiewane po polsku. Open Blues ma w swoim składzie rockowo brzmiącego wokalistę i harmonijkarza. Przemysław Łosoś ze swadą dmie w stroiki i śpiewa "Blues zawładnął moją duszą". I nie warto spierać się, ile w tym bluesie jest bluesa, ważne że w autorskim tekście zawarł pochwałę bluesowego muzykowania, lejąc miód na serca koncertujących po śmierdzących piwem spelunach rzesz polskich muzyków.
Zespół Open Blues idzie za ciosem i gra tytułową "Setę w ryja". Tu już słychać, że koledzy w chórkach dośpiewują refreny, ale znów pierwsze skrzypce pełni zmutowana harmonijka. I jeszcze ciekawszy tekst z takimi frazami jak "nie potrafię odnaleźć, co sens nadaje i nie umiem oszukać czasu, co do drzwi puka". Wśród muzyków wyróżnia się absolwent Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego. Igor Nowicki stylowo uzupełnia dźwięki Open Blues swoim pianinem.
Po zagraniu dwóch kompozycji po polsku zaczyna się obowiązkowy przy browarku zestaw standardów. Na pierwszy ogień idzie podkręcona wersja "Boom Boom". I znów błyszczy klawiszowiec wykorzystując tym razem brzmienie organów hammonda. Fajnie, że wokalista nie sili się na udawanie Johna Lee Hookera i słychać, że publiczność lubi to, co zna.
Z podobną werwą Open Blues gra "Walkin' By Myself". Jest tu swing i słychać, że zespół tworzą starzy wyjadacze. I jak zwykle najsłabszym elementem jest śpiewanie po angielsku. Tu pomógł nieco realizator dyskretnie chowając wokalistę między instrumentami, które miło ze sobą korespondują.
Jeszcze bardziej elegancko brzmi "The Thrill Is Gone". Słychać w tej wersji przestrzeń i swobodę. I jakże potrzebną nutę nostalgii. Ale tu już obnażona jest niskobudżetowa produkcja. Podejrzewać można, że na koncercie Open Blues brzmi o wiele lepiej. Słuchając grupy z konsolety ma się wrażenie, że każdy instrument gra osobno. Tak czy inaczej, wreszcie może sobie pograć i ozdobić utwór wokalizą gitarzysta - Wiesław Kryszewski. Za to klawiszowiec zdecydował się użyć brzmienia kojarzącego się z moogiem. Ma gość charakter.
Zespół powraca do śpiewania po polsku. "Myślę o tym..." to blues rockowy riff i zero przynudzania. Niemal jumpowa rytmika i pozornie surowe granie daje prawdziwy, szczery utwór. I nawet banalny tekst nie odbierze tej piosence energii. Zwłaszcza, kiedy padają słowa "trzeba miłość obudzić w nas". Panowie politycy - zespół zaprasza na korepetycje.
Open Blues na płycie nie odpuszcza sobie. Znany z brawurowych wykonań Blue Machine "Messin with the Kid" tu brzmi bardziej funky. Bo dobry bluesowy standard otwiera pole do interpretacji i dla gitarzystów i dla harmonijkarzy. Aż chce się pójść na koncert. Każdy z muzyków ma swoje chwile, a nad całością panuje zwarta sekcja rytmiczna. I słychać, że toruńska publiczność wie, co dobre.
"Komu bije blues" to kolejny potencjalny przebój spod znaku polski blues. Tu tekst nawiązuje stylistycznie do liryków Bogdana Loebla. No i dobrze. Wszak to i tak pretekst do solówek gitarzysty. Kryszewski gra bardziej z serca, nie stara się popisywać sztuczkami technicznymi, po prostu - gra rasowo.
"I Want to Be Loved" Muddy Watersa kończy tę zdecydowanie za krótką płytę. Mamy tu kolejną porcję poprawnej harmonijki i stylowego pianistę, znajdujących oparcie w basie Tomasza Imienowskiego i bębnach Grzegorza Minicza, który dyskretnie buduje napięcie.
Open Blues dumnie obwieszczają, że wydali płytę. Może i tak. Brak numeru katalogowego każe przypuszczać, że nie będzie to wydawnictwo dostępne w normalnej sprzedaży. Chociaż grupa posiłkuje się standardami, zapomniała że młodzi ludzie chcieliby jednak wiedzieć kto napisał "The Thrill Is Gone" albo wspomniane "Messin' with the Kid", a na mapie Polski wciąż nie brakuje miejsc bez dostępu do internetu. No i największa wada krążka - nożyce cenzora. Grupa podkreśliła, że materiał został nagrany na żywo, zostawiła oklaski, ale okradła słuchaczy z atmosfery występu. Brak zapowiedzi i martwa cisza między piosenkami psują odbiór krążka. To może umówmy się, że to material promocyjny i poczekajmy na następną płytę. A na razie pójdźmy na koncert, bo mamy nieodparte wrażenie, że na żywo brzmią o wiele lepiej.