26 czerwca Kraków Street Band wrócił na swoje włości. Nie udało się na festiwalu zespołów ulicznych „Haizetara”, ale Kraków ich kocha. Inne miasta w Polsce też.
Trochę było ostatnio niebogato na krakowskich scenach bluesowo-klubowych. Po ekstrawagancji koncertowej majowego Bluesroads takie zadumane zmęczenie. Może to i dlatego, że Kraków Street Band wybrał się w podróż zagraniczną i zdekompletował wiele innych składów. Wrócili i opowiadają, że dotarli aż do Kraju Basków, do miasta Amorebieta. Brali udział w kolejnym już wydaniu festiwalu zespołów ulicznych „Haizetara”. To ciekawa impreza, bo zaproszone ( zakwalifikowane) zespoły przez trzy kolejne dni grają na ulicach, prawie jednocześnie, w różnych punktach miasta. A ludzie chodzą, słuchają, oglądają i się cieszą. Nagrody nie zdobyli, choć to chyba najbarwniejszy i wyraźnie profesjonalny zespół. Okazuje się, że międzynarodowa konkurencja była mocna. Za mocna. Zespoły między innymi z Włoch, Francji, Rumunii prezentowały się równie profesjonalnie, a do występu na ulicy pod względem reżyserii pokazu, strojów i rekwizytów przygotowały się lepiej. Widać, że w krajach, gdzie pogoda bardziej sprzyja, ta forma koncertu i przedstawienia ma większe znaczenie. Nie odebrało to naszej ekipie chęci grania i dobrych humorów.
Jako atrakcja Krakowa ulokowali koncert godnie, przy ulicy Lipowej, blisko fabryki Oskara Schindlera i równie blisko Muzeum Sztuki Współczesnej. Z obawy przed deszczem, pod markizami winiarni „Slow Wine” rozpoczęli muzykowanie. Płynęły dźwięki rozpoznawalne dla fanów i telewidzów, znane też z płyty.
Łukasz Wiśniewski w zwyczajowo dobrej formie wokalnej i wyjątkowo w czarnym prochowcu. Sekcja dęta też świetnie, choć mam wrażenie, że w aranżacjach punk ciężkości przesunięty bywa za bardzo na nich. Kiedyś się zastanawiałem, czy dla nich idealnym utworem mógłby być „The ring of fire”, z pięknym blaszanym riffem jak u Casha. I proszę zagrali, to słyszałem po raz pierwszy i zabrzmiało świetnie.
Znacznie bardziej dynamiczni i rozpląsani byli gitarzyści. I to oni raczej przyciągali wzrok damskiej widowni. Nieliczne solówki, zarówno Tomka Kruka, jak i Roberta Kapkowskiego brzmiały smakowicie, mimo, że z zapasów winiarni nie korzystałem.
I tak trzy sety zagrane po południu, pod chmurami, z lekko prześwitującym słońcem. Warto było zawędrować akurat na Lipową. Mam nadzieję, że ten skład nie trafi zbyt szybko do Muzeum Sztuki Współczesnej.
Fotografował i filozofował: Antoni Szczepanik