Nasz patronat

39. Jesień z Bluesem

Nasz patronat

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak – Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim

Łukasz Wiśniewski, czarny prochowiec i Antoni Szczepanik - po drugiej stronie

26 czerwca Kraków Street Band wrócił na swoje włości. Nie udało się na festiwalu zespołów ulicznych „Haizetara”, ale Kraków ich kocha. Inne miasta w Polsce też.

 

Trochę było ostatnio niebogato na krakowskich scenach bluesowo-klubowych. Po ekstrawagancji koncertowej majowego Bluesroads takie zadumane zmęczenie. Może to i dlatego, że Kraków Street Band wybrał się w podróż zagraniczną i zdekompletował wiele innych składów. Wrócili i opowiadają, że dotarli aż do Kraju Basków, do miasta Amorebieta. Brali udział w kolejnym już wydaniu festiwalu zespołów ulicznych „Haizetara”. To ciekawa impreza, bo zaproszone ( zakwalifikowane) zespoły przez trzy kolejne dni grają na ulicach, prawie jednocześnie, w różnych punktach miasta. A ludzie chodzą, słuchają, oglądają i się cieszą.  Nagrody nie zdobyli, choć to chyba najbarwniejszy i wyraźnie profesjonalny zespół. Okazuje się, że międzynarodowa konkurencja była mocna. Za mocna.  Zespoły między innymi z Włoch, Francji, Rumunii prezentowały się równie profesjonalnie, a do występu na ulicy pod względem reżyserii pokazu, strojów i rekwizytów przygotowały się lepiej. Widać, że w krajach, gdzie pogoda bardziej sprzyja, ta forma koncertu i przedstawienia ma większe znaczenie.  Nie odebrało to naszej ekipie chęci grania i dobrych humorów.

Jako atrakcja Krakowa ulokowali koncert godnie, przy ulicy Lipowej, blisko fabryki Oskara Schindlera i równie blisko Muzeum Sztuki Współczesnej.  Z obawy przed deszczem, pod markizami winiarni „Slow Wine” rozpoczęli muzykowanie.  Płynęły dźwięki rozpoznawalne dla fanów  i telewidzów, znane też z płyty.

 

Łukasz Wiśniewski w zwyczajowo dobrej formie wokalnej i wyjątkowo w czarnym prochowcu. Sekcja dęta też świetnie, choć  mam wrażenie, że w aranżacjach punk ciężkości przesunięty bywa za bardzo na nich.  Kiedyś się zastanawiałem, czy dla nich idealnym utworem mógłby być „The ring of fire”, z pięknym blaszanym riffem jak u Casha. I proszę zagrali, to słyszałem po raz pierwszy i zabrzmiało świetnie.


Znacznie bardziej dynamiczni i rozpląsani byli gitarzyści. I to  oni raczej przyciągali wzrok damskiej widowni. Nieliczne solówki, zarówno Tomka Kruka, jak i Roberta Kapkowskiego brzmiały smakowicie, mimo, że z zapasów winiarni nie korzystałem.

I tak trzy sety zagrane po południu, pod chmurami, z lekko prześwitującym słońcem.  Warto było zawędrować akurat na Lipową.  Mam nadzieję, że ten skład nie trafi zbyt szybko do Muzeum Sztuki Współczesnej.

Fotografował i filozofował: Antoni Szczepanik