Nie strzelać do pianisty wygrali przegląd, jaki zorganizował II Studencki Festiwal Muzyki Bluesowej Bluesroads. Impreza zatrzęsła Krakowem od 24 do 29 maja.
W piątek, 27 maja, część koncertowa festiwalu zaczęła się warsztatami wokalnymi (Billy Neal), gitarowymi (Jarosław Śmietana) i harmonijkowymi (Łukasz Wiśniewski, Marcin Dyjak), a tuż po nich odbyło się w krakowskim Empiku spotkanie z Jarosławem Śmietaną, promujące jego najnowszą płytę „I love The Blues”. Po spotkaniu przyszedł czas na koncerty zeszłorocznych laureatów – Dyjak i Pietras (czyli blues nafaszerowany jazzem), L’Orange Electrique (czyli polsko-włoska mieszanka psychodeliczno-bluesowych doznań), Restauracja (czyli taneczny jazz i zamęt na scenie – gościnnie Natalia Kwiatkowska i Marcin Dyjak) oraz Delirium Band (a więc najlepszy coverband w naszym kraju).
Sobota 28 maja stała pod znakiem przeglądu, choć zaczęła się licznymi warsztatami i wykładami: harmonijka (Łukasz Wiśniewski, Marcin Dyjak), gitara (Piotr Grząślewicz, Szymek i Olek z Big Fat Mamy), instrumenty klawiszowe (Shrimp City Slim), instrumenty perkusyjne (Kubus – Big Fat Mama), bas (Matys, Marcin Lamch) oraz prelekcjami „Finansowy Wymiar Sztuki – czyli jak nie grać za darmo” i „Umiejętność słuchania muzyki – nawet free jazz nie będzie ci obcy”, które poprowadził Robert Lenert.
W przeglądzie zmierzyli się klasyczni Cheap Tobacco i Nie strzelać do pianisty, mayerowski solista Dominik Plebanek, młodziutcy 20 Mil od Miasta, wyróżniający się składem 3 Piętro (z basistką!) i Skazani. Po krótkiej przerwie przyszła pora na gwiazdy wieczoru: zaczęło się od Shrimp City Slima. Dał niesamowicie energetyczny i niebanalny koncert oraz popisał się swoimi umiejętnościami i nietuzinkową osobowością. Na scenie był po prostu sympatyczny, radosny i ciepły!
Następnie na scenę weszła Big Fat Mama – ulubieńcy młodszej publiczności, której na studenckim festiwalu była w końcu znaczna większość. Jak zwykle zagrali z funkowym powerem zmieszanym z popowo-elektronicznymi brzmieniami XXI w. Publika była wniebowzięta, choć przyznam, że ja wspominam z sentymentem Big Fat Mamę sprzed kilku lat… Na finał wystąpił Jarosław Śmietana Band z Billym Nealem na wokalu. Na scenę wyszli jazzmani, którzy zaprosili bluesowego wokalistę i starali się grać bluesa. Bez wątpliwości - każdy z nich jest świetnym instrumentalistą, każdy z nich ma pomysł na swoje granie… Jednak moim zdaniem Jarosław Śmietana, Wojciech Karolak, Marcin Lamch i Adam Czerwiński powinni pozostać przy jazzie.
W niedzielę, 29 maja, warsztaty poprowadzili Patryk Filipowicz (gitara), Marek „Makaron” Motyka (gitara), Piotr Grząślewicz (gitara) i Dawid Wydra (harmonijka), a następnie odbyła się msza gospel i koncert zespołu Joyful Voice w Bazylice N.S.P.J. Koncerty miał otworzyć zwycięzca przeglądu… ale Nie strzelać do pianisty zostali wyręczeni przez zdobywców drugiego miejsca, nagrody publiczności oraz wyróżnienia dla gitarzysty, Roberta Kapkowskiego – Cheap Tobacco.
Koncert bardzo dobry, dość klasycznie bluesowy, chwilami może mnie nie wciągał, ale wszystko było na swoim miejscu. Trzeba zauważyć, że to grupa młodych ludzi, którzy grają, śpiewają naprawdę na poziomie! Jako że był to dzień akustyczny, po Cheap Tobacco taki też skład wystąpił, a był to Marek Makaron Trio. Ten zespół jest połączeniem niesamowitych umiejętności Patryka Filipowicza, charakteru Marka Motyki i pomysłowości Dawida Wydry. Koncert był niesamowity, ale kiedy rozgrzana do czerwoności publiczność po prostu zażądała bisu, do MMT dołączyli się prowadzący festiwal Tomek Kruk i Bartek Przytuła. Trio przemieniło się w kwintet, trzy atuty zmieniły się w pięć atutów. Koncert był wprost rewelacyjny!
Po tym mocnym uderzeniu trudno było utrzymać poziom, a jednak ktoś sobie z tym poradził – tym kimś byli Hard Times. Kolejne trio, na które w równej mierze składają się cechy każdego instrumentalisty. Mamy tu bowiem klasycznie bluesowego Piotra Grząślewicza, który wszystko trzyma w kategorii tejże muzyki, Marcina Hilarowicza, który we wszystko wplata dźwięki flamenco i niesamowitą wirtuozerię swojej gitary oraz Łukasza Wiśniewskiego, który całości nadaje takiego lekko tajemniczego uroku, nie „oblatuje” skali bluesowej, a czerpie gęsto z muzyki żydowskiej i łączy ją z pentatoniką, a jego czarny wokal nadaje Hard Times zupełnie innego wydźwięku.
Po takich atrakcjach spodziewałam się niesamowitej gwiazdy festiwalu, mocnego przyłożenia bluesowego, które wykonać miał Guy Davis. Trochę się zawiodłam. Jakkolwiek Guy grał świetnie, śpiewał świetnie, prezentował się świetnie… miałam nadzieję, na coś jeszcze bardziej urozmaiconego niż poprzednicy. Niestety, koncert okazał się bardzo monotonny. Publiczność bawiła się na nim świetnie, ale po tym, co widziałam, nie tylko ja nudziłam się, jednocześnie nie wiedząc dla czego i mając świadomość, że normalnie takie granie by mi się podobało. Pewnie problemem była tak monotonna muzyka wypełniająca tylko jedną płaszczyznę o tak późnej porze.
Po koncercie Davisa odbyło się niezwykłe jam session. Zupełnie akustyczne (jeśli nie liczyć keyboardu, który chyba był na baterie sądząc po tym, jak klawiszowiec nim wywijał w powietrzu), przed Żaczkiem. Co więcej – brali w nim udział wszyscy. Nie dotrwałam do końca, ale póki nie poszłam, zawsze pojawiał się jakiś wokalista czy też wokaliści prowadzący, których wspierała cała publika. Stworzyło to niesamowity, przyjazny klimat!
Oczywiście w poprzednich dniach po każdym koncercie odbywały się również jam session, a także wystawa zdjęć Michała Kordasa i zbiórka pieniędzy na rzecz akcji charytatywnej „Stypendium Bluesroads”. Co więcej – przed częścią koncertową miejsce miały projekcje filmów, bluesoteki, warsztaty taneczne, koncerty duetów akustycznych i tramwaj festiwalowy, w którym ciągłe jam session ściągało ludzi z ulicy i zwoziło na bluesotekę do klubu Żaczek.
Jako widz, część publiczności festiwalowej, mogę powiedzieć, że jestem zachwycona. Jestem zachwycona stroną organizacyjną, towarzystwem, klimatem festiwalu, koncertami… Bardzo się cieszę, że tej grupie młodych ludzi zebranych wokół Bartka Stawiarza, dyrektora festiwalu, udało się stworzyć coś tak dobrego i chciałabym im serdecznie za to podziękować. Co więcej, bardzo mnie cieszy, że na festiwalu nie znalazł się żaden tzw. „zapychacz festiwalowy”, tzn. zespół, który pokazuje się na połowie festiwali, choć nikt nie chce go słuchać.
Impreza była utrzymana na najwyższym poziomie muzycznym, każda z kapel miała wiele do powiedzenia, a organizacja nie poszła na łatwiznę. Pozostaje nam czekać do przyszłego roku!
Nina Sawicka