Nasz patronat

39. Jesień z Bluesem

Nasz patronat

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak – Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim

The “Original” Blues Brothers Band - pierwszy z prawej Lou "Blue Lou" Marini

The “Original” Blues Brothers Band zagrali w Warszawie w Palladium. Fani cieszyli się, że mogą usłyszeć na żywo jak grają Steve „The Colonel” Cropper i Lou „Blue Lou” Marini.

Lata słuchania ich muzyki, lata marzeń, by zobaczyć ich na żywo i wreszcie… stało się. W Palladium wystąpił The „Original” Blues Brothers Band. Z oryginalnego składu znanego z płyt i filmów pozostało tylko dwóch muzyków (ale za to jakich!): Steve „The Colonel” Cropper i Lou „Blue Lou” Marini.

Ten pierwszy to nadworny gitarzysta i autor wielu przebojów Otisa Reddinga czy Wilsona Picketta. Drugi to mój ukochany muzyk, mistrz saksofonu wspierający składy Blood, Sweat & Tears czy zespołu Jamesa Taylora.

Reszta składu to Anthony „Rusty” Cloud na organach Hammonda, żywiołowy basista Eric „The Red” Udel, perkusista Lee „Funkytime” Finkelstein, trębacz Steve „Catfish” Howard, puzonista Larry „Trombonius Maximus” Farrell i rewelacyjny „Smokin” John Tropea, który zyskał swoimi solówkami miłość publiczności.

Przed wejściem grupy na scenę Jan Chojnacki zapowiedział „niespodziankę”: występ grupy tanecznej Warsaw Swing. Tańce boogie i rock’n’rolla jakkolwiek barwne i popisowe, zdawały mi się być nieco długawe. Ale w końcu nastała ta chwila. Chojnacki wychylił się zza kulis i zawołał po prostu: „Już idą!”.

 Koncert otworzyły kompozycje instrumentalne, już wtedy wiedziałam, że będę świadkiem niesamowitego show. I nagle na scenie pojawił się Rob Paparozzi – wokalista o twarzy Jacka Nicholsona, duszy bluesmana, ruchach Johna Belushi i głosie przewyższającym moje najśmielsze oczekiwania. Razem ze swoim „małym bratem” (Bobbym “Sweet Soul” Hardenem) tańczyli, bawili się z publicznością, skakali i zachęcali do wspólnego śpiewania, a jednocześnie śpiewali naprawdę zawodowo. Ani śladu zmęczenia, żadnej zadyszki; jedynym efektem ubocznym szaleństwa był szeroki uśmiech na ich twarzach.

Zespół z „nowymi” frontmanami wykonał utwory ze swoich trzech pierwszych płyt, a także przebój autorstwa Steve’a Croppera: „Knock on Wood”.

bborgany

Dawno nie byłam na koncercie, na którym muzycy bawili się tak dobrze. Każdy dźwięk sprawiał im przyjemność, każdy maleńki błąd (choćby w zapowiedzi utworu) wywoływał w nich śmiech. Uważnie słuchali solówek kolegów ze sceny i radośnie reagowali na okrzyki publiczności. Szczególnie urzekł mnie Steve Cropper, który cały był muzyką – jego mimika, ruchy, nawet pozycja, jaką przyjmował, wyrażały każdy pojedynczy dźwięk, który wychodził spod jego palców. Rzadko spotyka się muzyków, którzy grają od tak wielu lat, a wciąż cieszy ich to jak dzieci!

Przed bisem na scenę wyszedł Lou Marini w koszulce z białym orłem. Zanim przedstawił swoich kolegów z zespołu zapraszając ich po kolei na scenę, skierował kilka słów do publiczności. Od razu zaznaczył, że koszulkę kupił podczas swojego ostatniego pobytu w Polsce, podczas koncertu lata temu. Mówił również, że bardzo są zadowoleni, że mogli tu wrócić, spędzić kilka dni na degustacji typowo polskich dań i zagrać te dwa koncerty: w Kaliszu i Warszawie. Zabawił nas opowieściami o przygodach z tras koncertowych, przy których „film to nic” i zaprosił Steve’a Croppera, aby wprowadził nas w „ostatni” utwór na bis. Okazało się jednak, że zespołowi grało się na tyle dobrze, a publiczność krzyczała na tyle głośno, że jeden utwór zmienił się w trzy.

bbfinal

Podsumowując: koncert był niesamowity zarówno muzycznie jak i w kategorii przedstawienia, „nowi” muzycy zdali egzamin, nagłośnienie nie pozostawiało nic do życzenia, publika oszalała, a „Sweet Home Chicago” pierwszy raz nie wywołało we mnie litości nad kapelą.

Nina R. Sawicka