Eric Clapton w latach 70. odkrył światu JJ Cale, a „Cocaine” uczynił jednym z najważniejszych standardów. Kiedy JJ Cale odszedł, Slowhand postanowił spłacić dług. I tak powstała płyta „The Breeze: An Appreciation of JJ Cale”.
Do słuchania JJ Cale przyznaje się chyba każdy wrażliwy współczesny gitarzysta. Jego oszczędny styl i unikalna lekkość kompozytorska zawsze zachwycała, jednocześnie pozwalając mu pozostać na uboczu.
Sam Clapton otwiera krążek właśnie swoją interpretacją „Call Me the Breeze”. Oczywiście świetna piosenka została idealnie wyprodukowana, stawiając krążek z miejsca w rzędzie pełnoprawnych albumów Slowhanda.
Lekko ironiczną „Rock And Roll Records” wsparł gitarą i przede wszystkim głosem Tom Petty. Wielbiciele tego amerykańskiego giganta popowej odmiany blues rocka też będą szczęśliwi. Do tego dochodzą hammondy i muzyka sama płynie.
Nieco bogatszą strukturę brzmieniową ma „Someday”, ale i tak po kilku sekundach słychać rękę i fendera Marka Knopflera. Wirtuozerską. Czyżby dopiero po śmierci JJ Cale czekało życie po życiuw świecie popu dla dorosłych?
Lekko reggae’owe „Lies” to wyczekiwany zapewne przez fanki popis Johna Mayera. Nie ostatni na tym krążku.
Genialnie brzmi zaaranżowany z wykorzystaniem niskich tonów pianina „Sensitive Kind”. Don White, pobratymiec JJ Cale z Oklahomy brzmi jakby był młodszym bratem Dylana, a zarazem sąsiadem zmarłego muzyka.
W „Cajun Moon” muzyka dostaje wreszcie odrobiny wigoru, a Clapton wyraźnie ożywia się, oczywiście jak na standardy do jakich przyzwyczaił nas JJ Cale. Także solo gitary brzmi interesującymi nutami.
Balladowa „Magnolia” zaśpiewana przez Johna Mayera będzie kolejnym hitem z tej płyty i żelaznym punktem audycji radiowych dla dorosłych. Ale jest tego warta, bez względu na porę roku. Po prostu cudo.
Tom Petty w swoim klasycznym stylu gra „I Got The Same Old Blues”. Trzeba przyznać, że piosenki przenikają się idealnie, a brzmienie po prostu pieści uszy gładkością.
Na tym tle powiew ożywczego country wnosi Willie Nelson interpretując utwór „Songbird”. Robi się mniej radiowo, bardziej rodzinnie. Ach ten stary Willie.
„Since You Said Goodbye” na tym tle wypada może bardziej blado, ale trzeba pamiętać, że JJ Cale dobrowolnie zamknął się w okowach swego niepowtarzalnego stylu i nawet Clapton nie chce podnosić na to kostki od gitary.
Don White przy dźwiękach slide na dobro śpiewa „I’ll Be There”. Jest bardziej country’owo i jakby radośniej.
I znów Tom Petty, w piosence jakby zbliżonej do sławnego hitu „On Broadway”. Ale to przecież „The Old Man And Me”. Wyciszony, rozkołysany, wzbogacony o eteryczną gitarę hawajską. Znakomity.
Harmonijka ożywia wspólną wersję Knopflera i White piosenki „Train To Nowhere”. Monotonię kompozycji przełamuje zaśpiewany na głosy refren.
W piękne tony uderza aranżacja „Starbound”, a i Willie Nelson śpiewa jak natchniony. Są tu piosenki, które może aż nazbyt wygładzono, ale za to jakże piękne.
John Mayer mniej ma do zaśpiewania w dość topornym kompozytorsko „Don’t Wait”, za to aranżacja wnosi tyle ciekawych elementów, że noga sama zaczyna przytupywać.
Christine Lakeland, wdowa po JJ Cale, pojawia się w chórkach w wieńczącej album piosence „Crying Eyes”. I brzmi to naprawdę optymistycznie.
Fani bluesa czy blues rocka mogą być płytą sygnowaną nazwiskiem Claptona nieco rozczarowani, ale ci, którzy kochają świetne brzmienie i piosenki, które powinny nie znikać nigdy z playlist stacji radiowych dla dorosłych krążkowi „The Breeze: An Appreciation of JJ Cale” wystawią najwyższe noty. I będą mieli rację.