Linda Sutti - Wild Skies

Linda Sutti to włoska songwriterka,którą zaopiekował się Henrik Freischlader. A to oznacza ucztę dla wielbicieli folku, bluesa, czy artystek pokroju Tracy Chapman albo Edie Brickell.

Artystka zaskakuje od pierwszych nut. Spółka autorska Freischlader/Sutti serwuje słuchaczom na „dzień dobry” piosenkę w rytmie reggae. Linda śpiewa fantastycznym akcentem, leniwie, całkowicie wyluzowana, idealnie pasując do melodii zinstrumentowanej na szczątkową perkusję, gitarę, bas i odrobinę klawiszy. „Hurry” od razu poprawia humor i stwarza świetny nastrój.

 

Bardziej klasyczną southern rockową balladą jawi się „Try”. Oczywiście niemieckie studio idealnie eksponuje niezbyt wielki jeśli chodzi o skalę głos tym samym sprawiając, iż ma się to cudowne wrażenie, że Linda śpiewa tylko dla nas. Do tego nośny refren i jest przepis na przebój radia grającego classic rock.

Bardziej bogatą aranżacją cechuje się wstęp do „Wild Skies”. Takiej piosenki nie powstydziłaby się i Carly Simon i całe zastępy podobnie śpiewających dam. Może Sutti nie ma tak charakterystycznego głosu jak Joni Mitchell, ale na pewno warto dać jej szansę. Freischlader dał i wspólnie nagrali cudowną jesienną piosenkę z pedal steel guitar w tle.

Skrzypce i wiolonczela otwierają utwór „Every Tick of Our Time”. Ale to tylko moment, bo za chwilę zaszemrzą miotełki werbla i światu ukaże się zadymiona ballada, może odrobinę kojarząca się z wielkimi wokalistkami bluesowymi, ale Sutti ma coś niewinnego i dziecięcego w głosie, co absolutnie urzeka. Tak jak cała piosenka. Absolutnie piękna.

Blues rockową klasyką w stylu Freischladera brzmi „Down on the Road”. Szeroka fraza i ten luzacki, lekko zdziwiony i „odklejony” zarazem głos Sutti dają w sumie następny przebój, który aż kipi energią. Nic dziwnego, że to tu gitara Niemca brzmi z największym jak dotąd przesterem.

„For the Thrill” to piosenka, którą Sutti podpisała samodzielnie i z dużym prawdopodobieństwem sama zagrała na gitarze akustycznej. Świetna piosenka o wolności i o rozterkach zakochanej kobiety. Włoszka jest stuprocentowo wiarygodną songwriterką.

Tempem i wstępem „Silence” przypomina stary hit The Velvet Underground, ale czemuż nie. Przecież Lou Reed miał wiele twarzy i piękne ballady komponował od niechcenia, jakby mimochodem. I ani słowa więcej, „niech ani jedno nie zepsuje przyjemności z imprezy”. Za to muzyka w drugiej części utworu ma swój punkt kulminacyjny.

Jazzowe reggae? Tak wymyśliła sobie spółka Freischlader/Sutti muzykę do utworu „Prince Coffee”. Metamorfoza życia jako filiżanki kawy znana jest od czasu bachowskiej „Kantaty o kawie”, tu zyskuje sznyt jazzowego klubu.

Wyjątkowa melancholia wylewa się ze słów do „Ordinary Life”. To absolutnie smutna opowieść dziewczyny, która może tylko przechodzić obok domu kochanka, zastanawiając się, czy jest za drzwiami i co teraz może robić. Samotność potrafi boleć, a ta piosenka może być cudowną kuracją pozwalającą zapomnieć o złych chwilach. Smyczki w finale zabierają słuchaczy do muzycznego Edenu.

Kilka nut gospel do swojej kompozycji „Dear Mr. So-And-So” przemyca produkujący całość Freischlader. Sutti śpiewa jakby od urodzenia mieszkała w Stanach Zjednoczonych i była młodszą siostrą Edie Brickell.

Krążek kończy samochodowo brzmiąca piosenka „No Fear”. Oczywiście o miłości i o potrzebie dłuższego czasu na ułożenie sobie wszystkiego w głowie i pozbycie się lęku. A przy tym mająca w sobie tę przestrzeń, tak kochaną przez zmotoryzowanych wędrowców. Mocne i paradoksalnie optymistyczne zakończenie.

Henrik Freischlader nie raz udowadniał, że jest świetnym kompozytorem, producentem i aranżerem. Nie czas tu na zastanawianie się jak doszło do tej groźnie wyglądającej z perspektywy Polaka niemiecko-włoskiej koalicji, ale jej efekt równie dobrze może pojawić się na Halfway Festival co na Rawa Blues Festival. Kto pierwszy, ten lepszy, bo ta muzyka i przede wszystkim ten głos warte są jeśli nie mszy, to olbrzymiego wsparcia.