Joe Bonamassa to jeden z najbardziej pracowitych muzyków blues rockowych. Nagrywa z Beth Hart, wydaje akustyczne i elektryczne koncerty, a w marcu 2016 roku wydał album „Blues of Desperation”. Jego nagranie zajęło mu zaledwie pięć (!) dni.
Otwierający krążek numer „This Train” może razić zbytnim łomotem, ale świadomy swoich ograniczeń wokalnych Bonamassa wynajął do pomocy żeński chórek, a sam wycina świetną solówkę slide. Bluesa w tym niewiele, klasycznego grania całe morze.
Jeszcze cięższy muzycznie riff pojawia się na otwarcie „Mountain Climbing”. Z masywnym brzmieniem, uzyskanym nota bene w Nashville, piosenka z powodzeniem nadaje się na wielkie stadiony. Przy pewnym przymrużeniu oka może kojarzyć się nawet z Led Zeppelin.
Odrobina oddechu w klimacie J.J. Cale pojawia się w utworze „Drive”. Sprytnie wybrany na pierwszy singiel, kontrastuje z wcześniejszymi rockerami, a przy okazji jest znakomicie zaaranżowany. Z powodzeniem mógłby stanowić część krążka Chrisa Rea. Oldskulowa solówka gitary, z dużą dozą reverbu i szemrzące w tle hammondy, dopełniają obrazu nie przebojowego przeboju.
Klasyczny wolny blues rock to „No Good Place For The Lonely”. Przesterowany slide, klasyczny call & response w zwrotkach I rozlewny, bogatszy harmonicznie niż w klasycznym bluesie refren czynią z tego wzbogaconego o orkiestrowe brzmienia utworu perełkę mrugającą okiem do Electric Light Orchestry. Najważniejsze że w ośmioipółminutowym utworze Joe Bonamassa może do woli wygrać się na gitarze. Na koncertach, pozbawiony stringów, będzie walił nim słuchaczy na kolana.
Tytułowy „Blues of Desperation” to kolejny przykład rock bluesowego łoskotu o epickim wręcz wymiarze. Mimo tytułu, bluesa w tym za wiele nie znajdziemy.
Americana rodem właśnie z Nashville? „The Valley Runs Low” to idealny przykłąd wszechstronnści Bonamassy. Piosenka w sposób nieunikniony kojarzy się z dziełami Tedeschi Trucks Band, i mnie osobiście, taki kierunek w okołobluesowej twórczości odpowiada dużo bardziej.
Rockandrollowy „You Left Me Nothing but the Bill and The Blues”, dzieki swej surowści i prostocie może nie zachwyca, ale w jakiś sposób wywołuje uśmiech na twarzy. Bonamassa gra klasyczne dźwięki, naśladując mistrzów sprzed pół wieku i wszystko „się zgadza”.
Hard rockowym intro rozpoczyna się „Distant Lonesome Train”. Co ciekawe, ma klasyczną harmonię i aranżację zwrotek, w których bębny stanowią główne oparcie dla głosu Bonamassy. Taki mix rocka z tradycją sprawdza się na tej płycie znacznie lepiej. Jest tu ten nieuchwytny bluesowy klimat i nawet zabawy ze sprzęgającą gitarą latającą po kanałach nie psują wyjątkowej chwili hendriksowskiego hołdu.
„How Deep This River Runs” to łagodne przejście do bardziej rozbudowanej formy. Wracają świetnie umiejscowione chórki i balladowo-rockowa rozlewność. Pięknie kontrastuje ona z surowym riffem otwierającym zwrotki. Szkoda, że Joe Bonamassa zdecydował się zagrać tu mocno hard rockowe solo, a i dwaj perkusiści Anton Fig i Greg Morrow czynią z kulminacyjnej części piosenki nawałnicę w stylu Led Zeppelin.
Swingujący, opatrzony chicagowskim pianem „Livin’ Easy”, z szalejącymi dęciakami, to przykład otwartości umysłu Bonamassy. Komponując bluesowy klasyk czyni to w doskonałym stylu, a w dodatku daje zaszaleć innym muzykom. Sobie zostawia solo na akustycznej gitarze.
Płytę kończy piękny wolny blues „What I’ve Known For A Very Long Time”. Dęciaki nadają mu dramatyzmu, piano elektryczne zmiękcza ostro brzmiący głos, razem dając unikalny styl Bonamassy. Klasyczne, bluesowe solo, bez nadużywania efekciarstwa i efektów gitarowych wieńczy tę mało bluesową płytę.
Joe Bonamassa stara się swoją muzyką trafić do jak największej grupy odbiorców. Mimo świetnego brzmienia, nie będzie to z pewnością bluesowa płyta roku, choć koncerty gitarzysty z pewnością nadadzą tym utworom zupełnie innego wymiaru.