Belgijski zespół, wzorem starych mistrzów bluesa i rock and rolla, swój nowy album „Double Live” nagrał w studiu Hypestudio w Mechelen, ale korzystając z dobrodziejstwa występowania przed prawdziwą publicznością.
Funkujący „Saved By The Blues” z miejsca definiuje grupę, jako piątkę blues rockowców, którzy potrafią bawić się rytmem i dynamiką, nie boją się wykorzystywać brzmienia organów i mają sprawnego wokalistę, nie starającego się udawać kogoś innego.
Molowy utwór „Voodoo Guitar” ma w sobie nieco zbyt wiele rockowego patosu, ale za Stef Paglia ma szansę wydobyć ze swojej gitary całą paletę emocji, bliższą jednak mentalnie rockowi niż bluesowi.
W nagrodę następny na setliście znalazł się jumpowy wręcz „Riding Out”. Jest swing, rozgadane hammondy i radość ze wspólnego muzykowania.
Wyjątkowo pysznie brzmi „Moonshine”. Chicagowski klimat zmieszany z pulsującym boogie, gitarowym slide i dopowiedziami organów Edwina Risbourga tworzą klimat, jaki kiedyś przywoływali na scenie The Doors.
W „Find Me A Woman” pole do popisu ma perkusista, który miast walić w bębny zadowala się wpierw wystukiwaniem rytmu pałeczkami o rant werbla. Stef Paglia sprawnie podgrywa boogie, na zmianę z riffami ze slide. I od razu wiemy, że w końcu panowie uderzą w bębny i jeszcze dopalą ten utwór emocjami.
„I’m Still Your Man” to klasyczny wolny blues, oczywiście autorstwa The Bluesbones. Czysta barwa gitary i pulsujące hammondy pozwalają Nico De Cockowi snuć swoją opowieść. Dialog hammondów z lekko przesterowaną gitarą elektryczną w partiach solowych to już esencja żywego grania, jakie fani koncertowego bluesa lubią najbardziej.
Dla rozładowania napięcia, zespół gra przypominające rytmiką „Crossroads” „No Good for Me”. Pierwszy set koncertowy kończy epicki „She’s Got The Devil In Her”, jeden z pożyczonych na potrzeby koncertu utworów w repertuarze zespołu. Ileż tu się dzieje. Są kulminacje, są momenty bliskiego, niemal intymnego kontaktu ze słuchaczami. Świetna, pełna pasji interpretacja.
Drugi krążek rozpoczyna hendriksowski „Broken Down Car”. Solidne, rock bluesowe łojenie, z wyjącą gitarą, czasem zniekształconą wah wah.
Za to „I Try” to opowieść, która rozpoczyna się od akustycznie brzmiącej gitary, a kończy prawdziwie epickim solo. Wyraźnie zespół przygotował słuchaczy na obcowanie z muzyką tworzącą się na ich oczach.
Tak dzieje się w „Runaway”. Najpierw długi wstęp solowej gitary, a potem blues rockowa nawałnica, bliższa hard rockowi niż muzyce z Delty, ale w pełni uzasadniona i nieprzekraczająca granicy zbędnego hałasu. A melorecytacje wprowadzają sporą dozę psychodelicznej niemal tajemniczości.
„Wrong” to jdna z ballad, jakie z powodzeniem mógłby grać polski zespół „Dżem”. A i solo gitary elektrycznej – szerokie, melodyjne, kojarzy się z blues rockowymi klasykami z całego świata. Dobrze zaśpiewane robi wrażenie narastającą potęgą dźwięku.
Elektryczne boogie „Crusin’” rozładowuje nieco podniosłą atmosferę ostatnich kilkunastu minut, jednocześnie nie zwalniając słuchaczy z zalewu emocji. Jest zagrane w oszałamiającym tempie i z wielkim ogniem. Bardzo dobry cover.
Podobnie jak wybór do zagrania „Devil’s Bride”. Trochę kojarz się ten utwór z hard rockowym „Help Me”, ale to jest właśnie pomysł na autorską interpretację cudzego utworu. No i znów jest miejsce na wyciszenie i melorecytacje.
Krążek kończy nawiązujący do klasycznych bluesów, aczkolwiek w anturażu rockowym, „Whiskey Drinking Woman”. I klawiszowiec i gitarzysta mogą tu sobie ostatecznie wyszaleć się na swoich instrumentach.
Materiał „Double Live” The Bluesbones jest idealnym zaproszeniem do wybrania się na koncert zespołu, a dla promotorów ważnym sygnałem – zapraszajcie ich na koncerty, będziecie tak samo zadowoleni jak wasza publiczność, nie tylko szczęśliwcy z Mechelen.