Boogie Boys – Full Speed No Brakes

„Full Speed No Brakes” Boogie Boys to dopiero piąta płyta w dyskografii zespołu. Zespołu, który istnieje już 20. lat i od samego początku wzbudzał niezwykle gorące emocje na koncertach. Zespołu, który mimo ograniczonej pozornie formuły boogie, potrafi pisać w tym gatunku przeboje!

Krążek rozpoczyna kompozycja Kanadyjczyka Burtona Cummingsa „My Own Way To Rock” i co tu kryć – może ta piosenka w 1977 roku robiła wrażenie, ale w wersji Boogie Boys – rzuca na kolana. Od pierwszych taktów sekcji dętej ma się nieodparte wrażenie wejścia w cudowny świat owych lat, ale pod rękę z zespołem Blues Brothers. W dęciakach RetroFunk Horns w składzie Seb Stanny – saksofony, Robert Murakowski – trąbka i Darek „Struś” Plichta – puzon jest tyle energii, co w wymienionym na początku tekstu Boeingu 747. A patrząc na okładkę – z samolotami na pełnej k…, przepraszam, prędkości, szybko się nie rozstaniemy. Gitara Piotra Bienkiewicza, a i jego niezwykle stylowe emploi – ubarwiają brzmienie Boogie Boys ugłaskując też tych wszystkich, którym w zespole gitary mogło brakować. Rewelacyjne otwarcie.

I otóż w utworze „Shakin’ Goin’ On” mamy swego rodzaju muzyczne spotkanie na szczycie. Jakby T.Rex zmówili się Creedence Clerwater Revival i wspólnie podrywali dziewczynę. A że skutecznie – to słychać, bo w chórkach śpiewa prawdziwa petarda – Adeama Walkowiak znana doskonale z Wild Flame. Bartek Szopiński dokłada brzmienia Hammondów, a RetroFunk Horns delikatnie podkreślają wyjątkową urodę tego muzycznego spotkania. Chyba trzeba słuchać, tańczyć i w przerwach dopadać do klawiatury!

Fantastycznie brzmiący kontrabas Janusza Brzezińskiego otwiera wspólne dziełko Bartka Szopińskiego i Piotra Bienkiewicza, czyli tytułowy „Full Speed No Brakes”. Podobno kiedy przed laty grali koncert w B.B.King’s Blues Club w Memphis, ówczesny prezydent Blues Foundation – Jay Zileman, przedstawił ich tymi słowami: „Boogie Boys – Full Speed No Brakes”. Ten moment zapadł im w pamięci na tyle głęboko, że stał się niejako mottem grupy. Seb Stanny wycina tu miniaturkę na saksofonie, a całości dopełnia przezabawny, rzecz jasna utrzymany w lotniczej stylistyce, teledesk.

Nieco bliższy chicagowskiemu graniu jest kolejny autorski numer Boogie Boys – „Come Back Home To Me”. Świetnie wymyślony call – „Hey Darling…” i rewelacyjnie brzmiące dęciaki wsparte zmultiplikowanym głosem Adeamy Walkowiak współtworzą piosenkę, która choć nagrana w warszawskim studiu „Żle i Tanio” wydaje się jakby urodziła się w studiu w słonecznej Kalifornii.

Jest też klasyczna ballada, którą da się zagrać przy ognisku! „Infinity” napisał sobie Bartek Szopiński, ale intonuje ją na gitarze Bienkiewicz. I nie jest to coś w stylu „Love Me Tender”, tylko dzięki znów genialnej aranżacji dęciaków, bliższe raczej piosenkom Vana Morrisona. Hammondy potrafią zabrzmieć jak weselne organy gdzieś pod Sokółką, a Bartek jest na zmianę słodki i drapieżnie rhythm and bluesowy. Szykujcie gaz w zapalniczkach, czy raczej baterie w komórkach. Na koncertach będzie ogień.

Boogie Boys oddają też pokłon polskiemu mistrzowi fortepianowego boogie – Wojtkowi Skowrońskiemu. Na płycie pojawił się doskonale zaaranżowany utwór „Lecz Głupiego Życia Żal”. Stylizacja choćby sola gitarowego na polski big bit i solo na fortepianie podbite dęciakami reanimują piosenkę, która od lat zimowała gdzieś w archiwach polskiego beatu.

Znakomite brzmienie gitary i współpraca z fortepianem otwierają piosenkę Szopińskiego i Bienkiewicza „To The Bone”. I kiedy podświadomie myślimy, że za chwilę zacznie się słodka melodyjka jak w przeboju „You're The One That I Want”z filmu Grease, słyszymy rasowego bluesa po mistrzowsku nagranego w warszawskim studiu. Ileż w nim tajemnicy i mroku! Można boogie grać i tak.

Na płycie wydanej przez Sun Records Charlie Rich jest uderzająco podobny do Elvisa Presleya. I stara się śpiewać w stylu króla rock’n’rolla. Nic dziwnego, że w roku 1960 podbijał amerykańskie stacje radiowe. Nasi Boogie Boys tchnęli w tę słodkawą ramotę ducha XXI-wiecznego grania. Piosenka nie jest może jakimś mega przebojem, ale za to idealnie sprawdzi się w tańcu. Ach ten świetny groove zespołu i współpracujących z nim dęciaków.

Tytuł „Summer Night” kojarzy się z „nocami” ze wspomnianego „Grease”, ale to autorski utwór Bartka Szopińskiego. I od pierwszych taktów słychać, że to może być kolejny radiowy singiel. Ba! Musi. Klasyczne harmonie przebojów z „tamtych lat” dostały tu rockowego wręcz kopniaka, a inteligentny bridge przykuwa uwagę przed słodkim refrenem. Znów zmultiplikowana Adeama Walkowiak wraz z dęciakami tworzą idealny drugi plan, a Piotr Bienkiewicz przypomina, że są trupą bliską bluesowi. I ten finalny riff – wszyscy kochamy Stevie Wondera.

Kiedy wydaje się Wam, że nie kojarzycie piosenki Chucka Berry’ego „You Never Can Tell” wystarczy podpowiedzieć, że jest tam fraza „C'est la vie", say the old folks, it goes to show you never can tell” przypomnijcie sobie słynną scenę tańca Johna Travolty z Umą Thurman w „Pulp Fiction”. Tymczasem Boogie Boys zwodzą słuchaczy iście mandolinowym wstępem, jakby zabierali nas na koncert pieśni neapolitańskich. Oczywiście do czasu, bo później dają jazzu. Dosłownie – to wersja instrumentalna!

Płytę wieńczy kompozycja całego zespołu „I’m Blessed” – rasowy slow blues. Wydawca – Flower Records, zdradza, że utwory były nagrywane na przysłowiową „setkę” i właśnie w tym utworze słychać to najlepiej. Jak na żywo tworzy się muzyka, Bartek Szopiński jedną ręką gra na Hammondach, drugą pobudza struny fortepianu, zespół ścisza się, by zagrał solo Piotr Bienkiewicz, na drugim fortepianie jest też przecież Michał Cholewiński, a całość dynamicznym bębnieniem trzyma w ryzach Miłosz Szulkowski.

11 piosenek, niecałe 42 minuty i wystarczy. Więcej zagrają na koncertach. I tak od dwóch dekad. Bo Boogie Boys to nasz bluesowy towar eksportowy – bez dwóch zdań i tylko z pięcioma płytami. Takie czasy.