Big Water – Blues Tales

Maciej Sobczak, Przemek Slużyński i Amadeusz Kuba Majerczyk jako Big Water przez niemal rok nagrywali materiał na płytę „Blues Tales”. Bo mają coś do opowiedzenia.

Oniryczny? Psychodeliczny? Szatański w zamyśle i brzmieniu? Co to w ogóle znaczy? Blues, rock i niemal szamański trans mieszają się jakby na przekór tytułowi w „Are You Not Yet Satisfied”. Wyobraźcie sobie zagubioną autostradę w środku bezgwiezdnej nocy i auto mknące wprost w mrok. To jest ten utwór.

Bardziej blues rockowo rozkołysana jest „Thin Line”. Ale i jakby bardziej surowa. W opisie płyty można znaleźć sformułowanie „home recording”. Jeśli nawet Maciej Sobczak swój głos nagrywał w domu, przy miksie wraz z Premkiem Ślużyńskim bardzo ciekawie pokręcili gałami. A przy tym jest w nich ten bluesowy niepokój i cokolwiek zabrudzone brzmienie.

Nieco czyściej, przynajmniej stylistycznie, zdaje się brzmieć „Dirty Dog”. Tu już wyraźnie słychać, że całe brzmienie płyty to spójna wizja muzyków, a z bluesem flirtują przez pryzmat rockowego uderzenia. Niespodzianką jest partia slide zagrana przez Janusza Siemienasa.

Pewnym momentem zdaje się tradycyjnie skonstruowany „Silly Blues”. I choć aż się prosi o słodszy głos Maciej Sobczak pozostaje nieugięty. To na swój sposób bluesowy twardziel, choć frazowania bluesowego w tym utworze trudno się doszukać, szybciej boogie a la T. Rex.

Rytmy latynoskie i blues? Zalatuje ta kombinacja Lynchem, Davidem Lynchem, ale „Blues Nova” hipnotyzuje – takie kino. Także dzięki udanym wtrętom gitary slide.

I oto w połowie płyty do głosu dochodzą prawdziwe rock and rollowe przestery i perkusyjna nawalanka. Do tego schowany i zmutowany wokal w drugim planie, gdzie na pierwszym rządzi mięsisty slide – to idealny utwór na dzienną przejażdżkę autostradą bez oglądania się na ograniczenia prędkości.

Jeszcze mocniej i bardziej hard brzmi „Rattlesnake”. Co prawda owe niebezpieczne gady nie zamieszkują raczej Wielkopolski, ale któż zabroni posługiwać się metaforą, szczególnie kiedy za wsparcie muzycy mają jęczący slide. I znów miks i produkcja odróżniają Big Water od setek podobnych im wykonawców.

Tu nawet gitara akustyczna sprawia wrażenie jakby przemawiała zza zasłony snu. „Lavender” – zagrany niby od niechcenia, w istocie kołysze i hipnotyzuje swoim rytmem, brzmieniem i nieoczywistością melodyjną. A i wtręty na elektrycznej wiolonczeli dodają sennemu utworowi pikanterii. Zadziwiający pomysł.

Bliski klasycznemu bluesowi, opatrzony ciepłym brzmieniem jest blues „Package”. I znów Sobczak właściwie melorecytuje i okazuje się, że tak właśnie miało być. Magia.

To, że bębny są ascetyczne – nie znaczy, że nie brzmią. Wręcz przeciwnie – tu współtworzą klimat „Country Boogie”. Pomysłowe bluesowe riffy dowodzą, że ten gatunek – oczywiście otwarty na zmiany – kwitnie. Szczególnie inwencją dobrych muzyków.

W „Last” odzywają się organy Bartka Szopińskiego, a mikrofon przejmuje Przemek Ślużyński. Przypomina to trochę zabawę bluesem w wykonaniu samego Franka Zappy. I niezmiennie zadziwia produkcją.

Swingujący „New Yorker” w akustycznym anturażu brzmi w tym zestawie przepysznie. Bliski pieśniom wędrowców, kawiarnianym bardom, ma tempo i styl. Aż chce się wyjść na przechadzkę. To jest siła żywej muzyki.

Big Water postanowili zakończyć płytę klasykiem samego Roberta Johnsona. Być może także dlatego, by niedowiarkom pokazać, że bluesową klasykę mają w małym palcu, a to co zagrali wcześniej to ich wizja bluesa.

„Blues Tales” to jedna z najoryginalniejszych płyt bluesowych, jakie ostatnio pojawiły się w Polsce. Może nie przypadnie do gustu ortodoksom, fani Chrisa Rea też nie znajdą tu za wiele dla siebie, ale tak oryginalnego podejścia do siebie i swojej muzyki dawno nie było słychać.