The Jimmy Bowskill Band - Back Number

Kanadyjski gitarzysta Jimmy Bowskill zagrał w Polsce przed Wishbone Ash. W domu słuchał i Cream i Led Zeppelin, ale i Roberta Johnsona i Son House. Teraz 22 latek wydał już swój piąty album.

Krążek zaczyna hard rockowy łomot "Take A Ride", ale jeśli bardzo uważnie wsłuchać się w grane przez Bowskilla riffy - aż roi się od mikrocytatów - to po prostu chyba zapowiedź podróży, w jaką starszych słuchaczy zabierze ten młodzian.

Coś jest na rzeczy, bo "Linger On The Sweet Time" mógłby nagrać i zelektryfikowany Dylan i setki southernowców. A cały Band dodatkowo perfekcyjnie wyśpiewuje chórki. W dodatku bębniarz uroczo wali w blachę, naśladując perkusistów sprzed dekad. Ale najważniejsze jest, że oprócz z lekka piszczącego głównego wokalisty, zakłada na palec rurkę i gra slidem niesamowicie pewne dźwięki.

"Salty Dog" to pieśń w bardziej umiarkowanym tempie. Może trochę w niej grania w klimacie The Black Crowes, ale tak naprawdę wszystko siedzi głęboko w latach 60. XX wieku i takoż brzmi. Riffy równie dobrze mogliby zagrać Led Zeps, tyle, że Bowskill Plantem raczej już nie będzie. Za to hendrixowskie smaczki łoi, aż miło.



"Little Bird" to następna kompozycja, która z miejsca kojarzy się... z całym gatunkiem. Sympatyczne jest to, iż zespół każdy z utworów stara się zaaranżować nieco inaczej, a to wprowadzając nietypowe podziały w riffach, a to ubarwiając proste granie chórkami.

W "Spirit Of The Town" pojawiają się brzmienia dęciaków i organy, a sam Bowskill deklaruje, że balladę dedykuje malutkiej kanadyjskiej mieścinie Bailieboro - miejscu, w którym dorastał. I jak to w blues rocku bywa - kompozycja ta wyróżnia się i aranżem i rewelacyjną solówką młodego gitarzysty.

"Sin's A Good Man's Brother" z partiami gitary rozłożonymi po kanałach przypomina chwilami Black Sabbath, a i potężne akordy przemawiają za podobnymi skojarzeniami. Także głos Bowskilla został tu lekko przetworzony, brzmi metaliczniej i chyba spiewa tu najlepiej na płycie. Interpretacja przypomina trochę Shelleya - głos Budgie.

"Sinking Down" to kolejny oparty na pentatonice riff - z miejsca brzmi klasycznie i dostojnie. Jest też chyba w głosie Bowskilla skrywana fascynacja Geddym Lee z kanadyjskiego bądź co bądź Rush. Ale całość brzmi bardziej blues rockowo - to fakt.

"Down The Road" zaczynaja piórkowane akordy i śpiewny bas, potem pojawia się cięzki riff i zaczyna się wspólne śpiewanie Bandu. I znów bliżej im do Południa USA niż do Chicago. Całość kończy potężnie brzmiące solo, oparte o kontrasty brzmienia gitarowych wiolinów i basów.

 



W "Seasons Change" możemy usłyszeć niegdysiejsze gardło nr 1 na świecie, czyli rewelacyjnie śpiewającego i dziś Paula Rodgersa. Podobno jest wielkim fanem młodego muzyka i z pewnością dzięki swojej obecności zmusi do zainteresowania się krążkiem dojrzalszych słuchaczy, którzy zwyczajnie Bowskilla mogli przegapić. A poza tym to niemal hard rockowa kompozycja, która nie idzie na łatwiznę.

Jeszcze ciężej brzmi "Broke Down Engine", a jednocześnie ma najbardziej chyba bluesową harmonię. Bowskillowi udaje się zaśpiewać tu jakby odrobinę niższą i ciemniejszą barwą - tak czy inaczej całość brzmi... groźnie.

Płytę kończy "Least Of My Worries" - jakby zabawa muzyką. Pojawia się gitara akustyczna, perkusista gra miotełkami, a sam zespół śpiewa słodko i melodyjnie. Do tego odrobina honky tonk piana. Ładny, ale niekonieczny oddech.

Ważne, że płyta nie trwa nawet 50 minut. Back Number to znakomita prezentacja blues rockowych umiejętności młodego Kanadyjczyka. Ma przerobioną klasykę i pisząc swoje piosenki, pamięta, że lubimy to co znamy. Gdyby jeszcze znalazł rasowego wokalistę - byłoby jeszcze sympatyczniej, ale jesli pojawi się w Polsce - warto go posłuchać.