Heritage Blues Orchestra - And Still I Rise

Niezwykłe brzmienia, szacunek do korzeni, świetne głosy i harmonijka - Heritage Blues Orchestra na początku 2012 roku nieźle miesza w światowym bluesie.

Krążek rozpoczyna niemal plemienny “Clarksdale Moan” Son House'a. Wsparty niezwykle brzmiącą sekcją dętą, harmonijką, która momentami jest jescze jednym instrumentem rytmicznym, opowiada o Clarksdale, Mississippi. I rzeczywiście - brzmi jakby wydarty aligatorom z gardła.

“C-Line Woman” to tradycyjna pieśń pracy, wykonana przez Chaney Sims, której towarzyszą odpowiadające chórem męskie głosy i uderzenia w półkociołki a może jakies inne plemienne bębny. Niesamowite brzmienie.

“Big Legged Woman” to według amerykańskich standardów country-blues, ale najbardziej countrowa jest w nim partia harmonijki. Bo już sekcja dęta prowadzi raczej do Nowego Orleanu, niż do Nashville. Trębacze używają tłumików i grają naprawde ekscytujące nuty. A oprócz plemiennego rytmu o harmonię dba gitara elektroakustyczna.

“Catfish Blues” Muddy Watersa Heritage Blues Orchestra wykonuje w szalonym tempie. Dęciaki wydobywają przejmujące, wręcz jazzowe riffy i tym razem genialnie brzmi harmonijka, na której gra Vincent Bucher. Wersja pędzi z szybkością TGV.

“Go Down Hannah” Leadbelly'ego zaczyna się nawoływaniem, a potem cudnie wchodz sekcja dęta. To wszystko tylko przygotowanie do wprowadzenia śpiewającej rewelacyjnym głosem Chaney Sims. Aranżacja oparta o rytmicznie wznoszone męskie okrzyki i uderzenia w jakiś pusty antałek po rumie i nic więcej - powala na kolana.

“Get Right Church” to pieśń zaczerpnięta ze skarbnicy gospel, ale tu - odwrotnie - jest i gitara se slide i wyjątkowo uwypuklona pełna perkusja. Męsa część grupy śpiewa chóralnie, a pulsująca harmonijka dołącza do sekcji rytmicznej.

“Don’t Ever Let Nobody Drag Your Spirit Down” Erica Bibb'a przypomina chicagowskie granie, ale wyróżnia je niezwykła sekcja dęta, znów przemycająca do bluesa iście jazzowe frazy. I mamy tu solo na gitarze elektrycznej. Jest czad i naprawdę wyjątkowe brzmienie, a i sama solówka nie jest pozbawiona bardzo szybkich partii.

“Going Uptown” zaśpiewane przez Billa Simsa przypomina nieco interpretacją dokonania Seana McMahona. Aranżacyjnie to znów mistrzostwo świata. Plemienne bębny mają wsparcie w postaci wyjątkowo zharmonizowanych dęciaków, a do tego jeszcze gitary robią sporo zamieszania w tle. To prawdziwa gospelowo-bluesowa orkiestra.

"In The Morning" to prawdziwa gospelowa galopada. Głosy świetnie współbrzmią, a instrumentaliści ledwo nadążają przebierać palcami i wdychać i wydychać powietrze. A ono wręcz drga jak w upalny dzień nad asfaltem czy rozgrzanym piaskiem pustyni. Ależ ten zespół umie zaszaleć, szczególnie kiedy to puzon gra główną solówkę. Re-we-la-cja.

Po takim szaleństwie “Levee Camp Holler” to tylko i wyłącznie głos solo należący do Juniora Macka.

“Chilly Jordan” to utwór w klimacie gospel, oparty o współbrzmienie gitary z banjo i z rytmem wybijanym na cajun. Jest granie slidem, któremu towarzyszy wokaliza. I niesamowita pulsacja.

Tę skarbnicę standardów kończy sławne i w Polsce "Hard Times". Utwór wydłużony do niemal ośmiu minut zaczyna współbrzmienie głosu Chaney Sims z chórkami i grającą unisono melodię gitarą. Nagle głos milknie i zaczyna się utwór zaaranżowany na modłę "Amerykanina w Paryżu". Takich harmonii z pewnością nikt nie mógł się spodziewać na tej płycie i w tym utworze. A jednak... Dzieje się coś, czego w bluesie jeszcze nie słyszeliśmy. Od Gershwina zespół płynnie przechodzi do klimatu davisowskiego "Sketches Of Spain" z orkiestrą aranżowaną przez Gila Evansa. I nagle do gry wchodzi elektryczny band i zaczyna się część trzecia - niemal taneczna. A wokalista śpiewa momentami jak jakiś funkowy król.

To płyta, której w 2012 roku nie można nie znać. Zadowoli i fanów ortodoksyjnego bluesa, i wielbicieli bluesa akustycznego, da radość miłośnikom gospel i przede wszystkim  udowodni, że standardy można zagrać zupełnie inaczej i debiutując - wznieść się na światowy poziom.