Młoda brytyjska gitarzystka, wokalistka i kompozytorka Dani Wilde z godną podziwu regularnością wydaje swoje solowe płyty. Po „Heal My Blues” (2008), „Shine” (2010) w tym roku przyszła pora na nowy krążek czyli „Juice Me Up”.
Przy okazji premiery każdej nowej płyty zmienia też swój wizerunek a konkretnie fryzurę. Aktualnie jest płomienno-ruda. Płytowej aktywności Dani nie ogranicza wyłącznie do płyt sygnowanych swoim nazwiskiem. W dorobku ma również wydawnictwa : „Girls With Guitars” z Smanthą Fish i Cassie Taylor oraz „Blues Caravan – Guitars and Feathers” z Candye Kane i Deborah Coleman.
Od pierwszych dźwięków jakie płyną z najnowszej płyty Dani Wilde jasnym się staje, że nie tylko fryzura uległa radykalnej zmianie bo i muzycznie czeka słuchacza spore zaskoczenie. Na swoich poprzednich krążkach Dani prezentowała raczej klasycznego, elektrycznego blues-rocka, a na „Juice Me Up”, królują stare brzmienia kojarzone z wytwórniami Stax czy też Motown.
Sporo tu funkowych lub też soulowych klimatów, często przy akompaniamencie pięknie brzmiącej sekcji dętej i stylowego żeńskiego chórku. Mamy też i rock’n’rolla, słodkie rhythm’n’bluesowe ballady no i bluesa też. Ale po kolei.
Otwierający płytę „Don't Go Making Me Cry” to żwawa kompozycja z rozbrajającą sekcją dętą i funkującą gitarą. Wszystko utrzymane w staromodnych klimatach wytwórni Stax. Na dokładkę naprawdę stylowe solo na gitarze. Świetne otwarcie dobrze definiujące charakter muzycznej propozycji zawartej na płycie.
„Walk Out The Front Door” to utwór znany z repertuaru Bonnie Raitt. Do tych wszystkich komplementów jakie padły powyżej koniecznie trzeba dorzucić kolejny. Dani towarzyszy soulowo brzmiący żeński chórek.
Wycieczek w przeszłość ciąg dalszy, a to za sprawą „Let Me Show You”. Tym razem jest to klasyczny rock’n’roll taki w stylu lat 60. (coś jak „Good Golly Miss Molly” Little Richarda). Leciutkie, zwiewne i skoczne, a dodatkowo pięknie ozdobione stylową partią fortepianu i krótką solówką na perkusji (Jamie Little).
W „Crazy World” Dani Wilde po raz pierwszy ale i nie ostatni zabiera głos w ważnych sprawach społecznych (wykorzystywanie dzieci jako żołnierzy podczas konfliktów zbrojnych w Afryce). Muzycznie to wspomnienie lat 70.. Kompozycja pełna funkowego kołysania podkreślanego rytmicznym klaskaniem. Do tego wszystkiego jeszcze soulowy chórek i sekcja dęta, a całość brzmi jak nie przymierzając coś co wyszło spod ręki Issaca Hayesa.
„Who's Loving You” kolejny cover na płycie, tym razem z repertuaru Smokey Robbinsona. Słodka ballada utrzymana w oldschoolowym anturażu. Utwór zapowiada się na senny, sielsko anielski smutas, ale na szczęście całość pięknie się rozkręca i nie ma mowy o nudzie. Jak wisienka na torcie - piękna gitarowa solówka.
Na szczęście na płycie nie zbrakło bluesa. W „Mississippi Kisses” na harmonijce zagrał brat Dani czyli Will „Harmonica” Wilde. Nie mogłem się już go doczekać, bowiem na poprzednich płytach Dani Will był stałym punktem programu. Uwielbiam brzmienie jego harmonijki. A sam utwór to niezwykle skoczne shuffle stylowo zagrane, z piękną solówką na gitarze a la Albert King i chórkiem jak u Raya Charlesa.
Świetnie prezentuje się utwór „All I Need”. Pięknie zinstrumentalizowany (gitara akustyczna + elektryczna w lekko countrowym brzmieniu). Gospelowy chórek dopełnia naprawdę udanej kompozycji.
„The Burning Truth” rozpoczyna się złowieszczymi komunikatami wprost z radiowych wiadomości dotyczącymi zamieszek, jakie objęły angielskie miasta latem 2011 roku. Ponownie mocny funkowy rytm prowadzony przez gitarę basową, świetne dęciaki, świetne gitary, niesamowita motoryka.
„Falling” to kolejna spokojna ballada utrzymana w oldschoolowym stylu, rozmarzone dęciaki, pełen uczucia wokal, a do tego solówka na ostro brzmiącej gitarze. Kolejny raz łapię się na tym, że coś co z definicji powinno zanudzić na śmierć, bo jest za słodkie, za cukierkowe, za bardzo polukrowane okazuje się czymś interesującym i po prostu cieszy.
Funkujący „Call On Me” nie należy do specjalnie udanych kompozycji, ale też nie jest jakimś cienkim wypełniaczem.
Tytułowy, czyli „Juice Me Up” to dynamiczny soul-rwy utwór, coś lekko w stylu The Rolling Stones. Całość napędza gitarowy riff i to, co stało się znakiem rozpoznawczym tej płyty, czyli sekcja dęta i chórek żeński.
Płyta dobiega do końca i czas na uspokojenie tempa. Ballada „Sweet Inspiration” zagrana na gitarach akustycznych, z pięknym i wyrazistym podkładem gitary basowej (Roger Inniss), delikatna perkusja grana miotełkami i słodki (zgodnie z tytułem) chórek dopełnia udanej całości.
Na zakończenie piękna ballada „I Will Be Waiting” w minimalistycznym wykonaniu. Bo to wyłącznie duet gitar akustycznych i wokal, czyli tylko Dani Wilde i Stuart Dixon. Podobno całość została nagrana na żywo, za pierwszym podejściem. Nie ważne jak było w rzeczywistości, ale to bardzo udane zakończenie niezwykle udanej płyty.
Z Dani Wilde jest pewien mały problem. O ile na jej gitarowe rzemiosło nikt złego słowa pewnie nie powie, za to z wokalem nie jest już tak różowo. No nie da się ukryć, że ma dość specyficzny sposób wymowy (że tak to łagodnie określę). Jednym to przeszkadza, a innym zupełnie nie (na przykład mi). Pewnie Dani Wilde nie zostanie królową bluesa, pewnie też nie zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii muzyki, pewnie też nie dostanie nagrody Grammy, ale ja osobiście podziwiam jej pracowitość i zapał. Cieszy mnie jej aktywność wydawnicza i chęć pokazania się z różnych muzycznych punktów widzenia. Najnowsza jej płyta jest chyba najlepszym tego potwierdzeniem.
Płyty po prostu dobrze się słucha bo jest wypełniona świetnymi kompozycjami, dobrze zagrana i dobrze zrealizowana. Z pewnością każdy, komu nie przeszkadza jej wokal dostanie spory ładunek pozytywnej energii jaki z jej muzyki płynie. Pierwsze moje spotkanie z muzyką Dani Wilde miało miejsce wiosną 2008 roku, czyli wtedy kiedy wydała swój debiutancki album. Słuchając tamtego krążka określałem go sobie jako takie wiosenne granie czyli lekkie, radosne i optymistycznie pozytywne. Przy okazji odsłuchu jej najnowszej propozycji mam dokładnie takie same odczucia. Jak dla mnie Dani Wilde jest dobrym zwiastunem muzycznej wiosny 2012 roku.
Robert Trusiak