Gary Moore w 25 października 2007 roku w London Hippodrome wziął udział w programie Jimi Hendrix "Live At Monterey". Szczęśliwie koncert rejestrowano i właśnie ukazał się na CD i DVD.
Gary Moore podobnie jak Hendrix gra w trio. Rozpoczyna jednym z najmocniejszych i najbardziej przebojowych kopniaków – „Purple Haze”. Oczywiście nie ogranicza się do kopiowania Jimiego, tylko w solówka wrzuca mnóstwo własnych nutek. Za to Darrin Mooney za bębnami sypie przysłowiowe kartofle, jak w czasach Jimiego.
Rozgrzana publiczność dostaje następny przebój. Hendrix idąc z duchem swoich czasów zrealizował go niemal w formule jazz rockowej. I tak też gra „Manic Depression” Gary Moore. Wszystko zaczyna się obłąkańczą frazą, dopiero w środku kompozycji odzywa się jego własne serce w solówce. A Dave Bronze wybornie pulsuje na basie.
Kolejny super przebój to zagrane znacznie ciężej „Foxy Lady”. Gary Moore śpiewa z żarem, ale i nie wstydzi się melodyjności w głosie. Nie naśladuje – gra z szacunkiem i słychać, że miałby wielką ochotę poszaleć jeszcze bardziej. Na szczęście są miejsca na solówki.
Pierwszym nieco wolniejszym utworem jest „The Wind Cries Mary”. A Moore z przekorą tłumaczy, że to nie jest muzyka z Ameryki, to granie z Londynu. I śpiewa z wielkim uczuciem. Wszak liryk z niego też był przedni. Nie przedłuża utworu, czuć że ma szacunek do oryginału.
Bardziej rockowe oblicze ma „I Don’t Live Today”. Dziś można powiedzieć, że takie kompozycje Hendrixa zwiastowały prawdziwą heavy rockową rebelię. Ale zawsze były bliskie bluesowi. Taka jest i wersja Moore, pełna podciąganych nut, choć i wykorzystująca mechaniczny mostek. Po prostu – świetny gitarzysta twórczo gra kompozycję innego gitarzysty. I też bawi się sprzężeniami, a sekcja wpierw pulsuje, by potem stopić się w jedność w szaleńczym zakończeniu.
Moore gra instrumentalny wstęp do następnej cudownej ballady – „Angel”. Po czym intonuje właściwą pieśń. Używa elektronicznego efektu, by gitara brzmiała nieco bardziej dziwacznie, niż tylko sprzężona z marshallem i dopiero w zakończeniu grupa znów dostaje skrzydeł. Ale nie odlatuje – udaje im się w porę wyhamować.
Ale tylko na moment. Bo nie da się zagrać spokojnie „Fire”. Darrin Mooney wali w bębny jak szalony, Dave Bronze huczy na basie, ale bez wątpienia tu najważniejszy jest Moore. Po jego nogą ugina się wah wah, a palce przebiegają po gryfie jak ludzie na czerwonym świetle. Świetna wersja i tyle.
I wtedy na scenę wchodzą Billy Cox i Mitch Mitchell. Obydwaj mieli szczęście grać z Hendrixem w studiu i na scenie. Teraz zagrają razem z Gary Moorem.
Profilaktycznie muzycy zaczynają od sławnego bluesa „Red House”. Tu przede wszystkim gra Moore. Najpierw wykorzystuje przestery, potem skupia się n twórczym wykorzystaniu wah wah. Dali radę, a Mitch Mitchell dostaje szczególne oklaski.
Panowie obiecują wspólną zabawę przy „Stone Free”. I trzeba przyznać, że nie zawodzą. Mitch Mitchell gra z genialnym pulsem, a Billy Cox uzupełnia frazy, a kiedy trzeba dokłada ozdobniki lub mocne akcenty. Razem z Moorem brzmią genialnie.
I oto przebój wszech czasów – „Hey Joe”. Tym razem właściwie wszystko jest w porządku, ale ma się wrażenie, że nieco się utwór rozłazi. Muzycy są bezbłędni, ale chyba przede wszystkim uważają bardziej na siebie, żeby nie dać publicznie plamy, niż zatracają się w graniu. W takiej konfiguracji Gary Moore znów może zabłysnąć. I oczywiście na koniec pojawia się szczere wyznanie, że muzycy pierwszy raz w życiu zagrali ze sobą właśnie tego wieczoru.
Koncert kończy barwna wersja Voodoo Child (Slight Return). Zakończenie to już prawdziwa gitarowa orgia Gary Moore. Szkoda, że już nigdy nie zobaczymy go na żywo. Pozostają płyty i nagrania DVD.
„Blues for Jimi” na pewno warto usłyszeć, bo koncert był to wyjątkowy. W XXI wieku przypuszczalnie ilością sprzedanych egzemplarzy może wygrać DVD, bo widzieć przy okazji szalejącego Moore, to zawsze była czysta radość. Szkoda, że i on i Mitch Mitchell nie doczekali wydania koncertu. Jedno jest pewne – Jimi Hendrix jeszcze długo będzie inspiracją dla tysięcy gitarzystów, ale nie każdy będzie mógł zagrać jego muzykę i wyjść z podniesionym czołem. I triumfować nawet po śmierci.