Najlepszą, jednozdaniową recenzją najnowszej płyty legendy chicagowskiego bluesa - Buddy’ego Guya może być złożenie tytułu tego wydawnictwa („Living proof”) z pierwszym jej utworem („74 years young”). Buddy Guy jest bez wątpienia żywym dowodem na to, że pomimo wieku można być młodym 74-letnim muzykiem. Wydawać by się mogło, że wydając w 2008 roku płytę „Skin deep” podniósł poprzeczkę na nieosiągalną wręcz wysokość a tym czasem najnowsza jego płyta jest równie udana a może nawet i lepsza.
„Living proof” jest materialnym wcieleniem w życie wypowiedzianych, jakich czas temu przez Buddego Guya słów, że dość już wchodzenia w „cudze buty”. Miał na myśli oczywiście pomysł, aby zaprzestać grania coverów i wykonywać tylko oryginalne kompozycje. Już poprzednia płyta, czyli „Skin deep” była tego znakomitym przykładem. Sam Buddy Guy jest współkompozytorem kilku utworów. Zdecydowana większość jest dziełem perkusisty i producenta Toma Hambridge’a oraz Gary’ego Nicholsona i Richarda Fleminga. A jakie to są kompozycje? No cóż z całą pewnością nie jest to wytyczanie nowych kierunków w bluesie. Klasyczne, mocno tkwiące w tradycji elektrycznego bluesa, czasem wręcz mocno nawiązujące do twórczości samego Buddy Guya ("Let the Door Knob Hit Ya" żywcem przypomina tytułowy utwór z płyty "Damn Right, I've Got the Blues"). W wersji słownej sporo tematów osobistych dotyczących przeszłości, młodości w Luizjanie, upływu czasu, losem muzyka.Wieloletnią tradycją wprowadzoną już w 1991 na płycie "Damn Right, I've Got the Blues" stało się zapraszanie do udziału w nagraniach wybitnych gości specjalnych. Na „Living proof” możemy podziwiać B.B.Kinga i Carlosa Santanę.
Płytę otwiera utwór „74 years young”. Grany na gitarze akustycznej wstęp stopniowo rozwija się w doniośle kroczącego blusiora z mocnym wokalem Guya i zagraną w starym dobrym stylu gitarową solówką. Kolejny utwór rozpoczyna riff podobny do tego w „Hoochie coochie man” i opowiada o przeszłości muzyka , o jego dziciństwie w Luizjanie, o rodzinie. „On the road” lekko podszyty funkiem z sekcją dętą w tle. Czwartym utworem na płycie jest duet z B.B. Kingiem i jest to czysta magia. Dwaj wielcy bluesa razem na jednej płycie, dwóch gigantów gitary śpiewa o swojej miłości do życia. W internecie można znaleźć oficjalny teledysk do tego utworu - wielce wzruszające zdjęcia i muzyka. „Key don’t fit” klasyczny elektryczny blues zagrany z dużą mocą i równie mocnym wokalem. „Where the blues begins” kolejny utwór uświetniony udziałem gościa czyli Carlosa Santany. Świetnie zagrana prosta ballada bluesowa z leciutkim latynoskim posmakiem i gitarowymi dialogami obu panów. Chociaż Santana niespecjalnie się wysilił i zagrał ... jak zwykle. „Too soon” skoczne boogie a może i rock and roll. „Everybody’s got to do” ballada bardzo podobna do tytułowego utworu z płyty „Skin deep” ze słodkim żeńskim chórkiem w tle. W "Let the Door Knob Hit Ya" Buddy Guy inspiruje sam siebie bowiem kompozycja bardzo podobna do "Damn Right, I've Got the Blues". „Guess what” to kolejny klasyczny, spokojny blues. Album kończy dynamiczny, instrumentalny "Skanky" w którym to kolejny raz Buddy Guy udowadnia, że jest w doskonałej formie.
Absolutnie wypada powiedzieć kilka słów o produkcji tej płyty. Całość brzmi świetnie, dźwięk jest organicznie prawdziwy i czysty jakby nagranie dokonane zostało na żywo w studio. Stara dobra szkoła bez komputerowego „makijażu”.
W przypadku muzyka z tak bogatą przeszłością jak Buddy Guy może zrodzić się pytanie o to jakie miejsce zajmie nowa płyta w całej jego dyskografii? Pewnie na tak postawione pytanie odpowiedź przyniesie dopiero historia. Nie mniej jednak są tacy którzy uważają, że Buddy Guy kolejne „dziesięciolatki” otwiera ważnymi i wybitnymi płytami. Przywoływane są tu mianowicie: „Stone Crazy” (1981), „Damn Right, I Got the Blues” (1991) oraz „Sweet Tea” (2001). Czy „Living proof” uzupełni tę znakomitą listę? Moim zdaniem tak.
Buddy Guy ze swoim ogromnym dorobkiem zapewne do końca swoich dni mógłby spokojnie odgrywać kolejne „sztuki” ale wydaje się, że ciągle ma on niespożyte siły, energię i zapał aby tworzyć nowe wspaniałe rzeczy i przekonywać do siebie kolejnych fanów. W jednym z wywiadów zapytany o to czy może zamierza zawiesić gitarę na kołku odpowiedział, cytując słowa B.B.Kinga : "No nie, bo nadal uważam, że jest gdzieś ktoś, kto nie wie, kim jestem".
Na koniec mała osobista dygresja. Rok 2010 coś wygląda mi na wyjątkowo owocny jeżeli chodzi o bluesowy dorobek płytowy. Swoje nowe płyty wydali wielcy współczesnego bluesa tacy jak : Eric Clapton, Buddy Guy, James Cotton, Charlie Musselwhite Lucky Peterson, Mark Hummel, Robert Cray, Ronnie Earl, Duke Robillard, Janiva Magness, Jimmy Thackery, Kenny Wayne Shepherd, Jonny Lang. Ale i ci nowi, młodzi, czasem jeszcze nieznani lub po prostu nieodkryci tacy jak : Marquise Knox, Matt Schofield, Mike Zito,Marcus Bonfanti, Oli Brown, Shakura S'aida, Simon McBride, Dani Wilde, Erja Lyytinen, Joanne Shaw Taylor zaznaczyli swoją obecność nietuzinkowymi wydawnictwami. I bez wątpienia jest to powód do zadowolenia. Bo przecież oznacza to też i to, że sztafeta bluesowych pokoleń działa, że aż furczy.
Robert Trusiak