Mark Selby to amerykański gitarzysta i wokalista wydający płyty w Europie. Komponował wspólnie z Kenny Wayne Shepherdem, a w 2013 roku wydał krążek „Blue Highway”.
Płytę rozpoczyna mocny, rockowy i bardzo amerykański w klimacie „I Will Not Go Quietly”. Jest czad i dość stereotypowa melodia.
Ciekawiej robi się, kiedy dźwięki dobro intonują podszyte funkiem i z ciekawym riffem „Change A Comin’”. Do tego delikatnie punktujące riff chórki i fantastyczne, jasne brzmienie. Dla smakoszy – to jedyna piosenka, w której świetne nuty na harmonijce gra sam Jim Hall. No i solo na dobro – to działa.
„Gotta Be Enough” zaczyna znakomicie brzmiące piano, później dołącza gitara akustyczna, a perkusista wybija rytm o rant werbla. Klimat z wielkomiejskiego zmienia się w Bourbon Street, w chórkach wspomagają gościnnie śpiewającego Ricka Brantleya świetne chórzystki oraz solo slide.
Klasycznym bitem w stylu americana rozpoczyna się ballada „Forty Days, Forty Nights”. Dużo akustycznej gitary, leniwy rytm, znakomite śpiewanie wspólnie z Tia Sillers tworzy z tej piosenki jaśniejszy i bardziej melancholijny punkt płyty. No i elektryczny slide też rozbrzmiewa tu z niezgorszym feelingiem. Hymnowe zakończenie dopełnia całości.
„Another Man” ma w sobie odrobinę z riffów Keitha Richardsa, zaś wokalnie przypomina… Counting Crowes. Kolejna bardzo dobra amerykańska piosenka, z świetną melodią, wsparta brzmieniem Hammondów i oczywiście perfekcyjnie obmyślaną solówką gitary.
Mark Selby jeszcze dalej od bluesa oddala się w „This Is Why We Rock & Roll”. Oparty na dość topornym riffie, jest zaśpiewany z wielką pasją a i Tia Sillers nie żałuje tutaj gardła. Oczywiście produkcja przyprawia o zawrót głowy.
Reggae z odrobią elektroniki? Takie wrażenie sprawia piosenka „A Little While”. To ma być miłosna piosenka i chyba jakiś hit na lato 2013. Do zabawy na koncertach jak znalazł, ale wstęp może zaskoczyć. Samo wykonanie i głosy wokalistów za to mogą wzbudzać zazdrość u wielu innych usiłujących śpiewać wymiataczy.
W „Trouble Wants” wszystko wraca do normy. Selby zmienia brzmienie na bardziej jazzowe i wraca do bluesowej harmonii. Śpiewa nieco unisono z gitarą, głos jest idealnie wysunięty do przodu i to pierwszy utwór, w którym producent postawił na kontakt ze słuchaczem, a nie zasypywanie go smaczkami studia. Bo prościej nie znaczy gorzej. A jeszcze solo na trąbce, które gra Rod McGaha tylko wzmacnia poczucie słuchania absolutnie wyjątkowej, acz osadzonej w tradycji piosenki.
Absolutnie zaskakująco brzmi wersja piosenki The Rolling Stones „Let’s Spend The Nigh Together”. Lekko orientalne przeszkadzajki w tle, dużo gitar akustycznych, znacznie wolniejsze tempo i naprawdę wyśmienity efekt. I nie jest to zasługa Stonesów, chyba nie.
„Black Diamond” zaczyna się od śpiewu unisono z gitarą dobro. Mark Selby gra, jakby całe życie spędził w Delcie, oczywiście nie starając się wokalnie naśladować niewolników. Dwie minuty z zupełnie innego świata.
W „Hell’s Hip Pocket” zatrzymana na moment machina rusza ze zdwojoną energią. Wszystko świetnie pulsuje, cały zespół zdaje się być w transie, grając osadzone na Południu Stanów bliższe rockowi riffy. Jest slide, są dialogi gitar i wielogłosowe chórki. Nieprzebojowe, ale jakże smakowite.
Z kolei „Mile Zero” przypomina rytmiką klasyczne chicagowskie granie. I znów shuffle w typie „Help Me” okazuje się być największą wartością w świecie poszukiwaczy nowych bluesowych dźwięków. A i sam Selby bardziej melorecytuje niż śpiewa, jakby rozumiejąc, że sama potęga rytmu i dynamika zespołu wystarczą, by poruszyć słuchaczami. I ma rację.
Krążek kończy funkujący „Backroad Jam”. Dużo tu popisów instrumentalnych, ale do materiału płyty nic on nie wnosi.
Mark Selby wraz z Tia Sillers to wyjątkowo sprawna spółka autorska. Może na „Blue Highway” jest mniej bluesa niż na innych krążkach, ale jego produkcja i sposób aranżacji nawet najsłabszych utworów każą odnosić się do autorów i realizatorów z niekłamanym szacunkiem.