Gerry Jablonski and the Electric Band – Twist of Fate

Gerry Jablonski i Pete Narojczyk od kilku lat uczą Szkocję grać rhythm and bluesa. Gdybyż zaczęli 40 lat wcześniej mogliby być sławni jak The Rolling Stones. Energii im nie brakuje.

I właśnie taki mocno energetyczny, bardziej rock niż bluesowy jest otwierający krążek utwór „Slave to the Rhythm”. Harmonijka Narojczyka i cała linia melodyczna kojarzą się nieco z „Miss You” Stonesów, ale energię przebija i ten wielki zespół. Aż strach pomyśleć, jak ta piosenka zabrzmi na koncertach.

W „Turn It Up” Jablonski podaje melodię slide i wykorzystując wah wah. I znów jego jakby nie było biały głos podaje bardziej rockową frazę, ale band pulsuje zdecydowanie rhythm and bluesowo. I do tego te wtręty przesterowanej harmonijki – naprawdę smakują. Momentami piosenka przybliża polskich Szkotów do The Black Crowes, ale tam jednak nie ma takiej fajnej harmonijki.

Zespół trzyma się rhythm and bluesowej konwencji – „Taste of Paradise” zaczyna takim właśnie bitem, ale znów lekko rozwadnia trzyakordową strukturę, dodając piosence popowej lekkości i wdzięku, nie rezygnując z chropawej i odróżniającej trupę Jablonskiego od innych harmonijki. Do tego piękne słowa o wartości i znaczeniu muzyki podparte „stadionowym” refrenem. Naprawdę niezłe i pełne werwy.

„Liar” także inteligentne penetruje rockowe schematy, ale zespół nie rezygnuje z bluesowo brzmiącej gitary. Jablonski stara się w interpretację tej piosenki włożyć wiele serca i  - udaje się. W refrenie zaczynają brzmieć jak Gov’t Mule. I to nie zarzut o plagiat tylko kwestia southernowej perfekcji.

Tytułowy „Twist of Fate” wykorzystuje brzmienie fortepianu i Hammondów obsługiwanych przez Simona Galla. Klasyczny schemat rhythm and bluesowej ballady podany został z kulturą, a smaczki gitarowe Jablonskiego cieszą ucho. Do tego przejmujące dźwięki harmonijki i zdejmujemy kowbojskie kapelusze z głów.

 

Nieco słabiej wypada motoryczny „The Dance”. Więcej w nim jednak rocka i rytmu, mniej bluesowego uczucia, za to – paradoksalnie – to pierwszy utwór w którym mamy zarejestrowany dialog między gitarą a zmutowaną efektami harmonijką. I znów wydaje się, że dopiero na koncertach muzycy w tej kompozycji poszaleją – może dlatego jest stosunkowo prosta, by pozostawić więcej miejsca na improwizacje.

„The Preacher” zaczyna ciężki riff gitary wsparty niemniej mocarnym riffem harmonijki. Znów skojarzenie z Gov’t Mule wydaje się być zasłużoną pochwałą stylu Jablonskiego i jego elektryków.  Przy okazji warto zauważyć, że za to soczyste i pełne brzmienie odpowiadają Paul Emerson i Dave Innes.

„Son of Mine” przypomina southernową balladę, jest jednak zagrany w umiarkowanym tempie, właściwie w dwóch, ma fajne akustyczne gitary, przeszkadzajki i wyjątkowo przejmującą partię harmonijki. I zwyczajnie potrafi wzruszyć, a na koniec rozpalić zmysły huraganem dźwięków.

„Dave Says” to najbardziej chicagowska i bluesowa kompozycja, a w dodatku instrumentalna. Zespół pokazuje, że umie grać elektrycznego bluesa i przy okazji – bawi się i brzmieniem i rytmem.

Grupa do końca nie zwalnia tempa. „Suzi Sunshine” nieco przypomina otwierający krążek „Slave to the Rhythm”, ale to właśnie wyznacznik stylu grupy. Jest wszystko, co chcielibyśmy usłyszeć w piosence rhythm and bluesowej – refren, zwolnienia, slide, harmonijka i mocny głos, nadający klimat utworowi.

 

Gerry Jablonski przyjedzie do Polski na trasę koncertową. Warto już wcześniej zaopatrzyć się w tę płytę, bo po koncertach zwyczajnie może jej dla was zabraknąć. Za to na koncertach nie powinno zabraknąć nikogo, kto lubi rzetelne granie, harmonijkę i klimaty The Black Crowes i The Rolling Stones. Na pewno dobrze się zabawi.