The Jan Gałach Band – Jan Gałach and Friends

Jan Gałach od wielu lat jest uważany za najlepszego młodego elektrycznego skrzypka w polskim bluesie. Po pięciu latach nagrywania i zmian składów, dzięki katowickiej Katofonii ukazało się na płycie osiem utworów.

Niepokojący, instrumentalny „Angol”, o raczej rockowo-funkowej harmonii wprowadza słuchaczy w intrygujący nastrój. Solo na gitarze gra Karol Skórski – niezwykle rasowo i stylowo. Nieco dziwi ustawienie planów z nadmiernie wyeksponowaną sfuzowaną gitarą rytmiczną, ale sam Gałąch we wkładce przyznaje się, że ta płyta to kompilacja nagrań z różnych momentów jego życia. Za to brzmienie elektrycznych skrzypiec, liryczna fraza i barwa czasem bliska syntezatorowym improwizacjom Józefa Skrzeka zachwycają. Świetny klimat i jakaś tajemnica ukryta między dźwiękami.

Lekko w klimacie Krzaku i bliżej bluesa jest „Devil”. Brzmienie ubogaca piano Rhodes i bas Muzzy’ego Mikosza. Świetnie wkomponowuje się w ten swingujący klimat zmutowany głos Beaty Przybytek. A i dynamika tej kompozycji dowodzi, że Gałach umie wpływać na emocje. Szczególnie, kiedy przejdziemy do partii solowej – jest ostro i znów – intrygująco.

 

W „Połamańcu” odzywa się harmonijka Michała Cielaka Kielaka, a Gałach pozwolił mu wyszaleć sią na początku.  I słusznie – wszak Cielę to zwierzę sceniczne, a i sam zespół, kiedy zaczyna prowadzić melodię, odzywają się echa takich standardów jak „Boogie dziadka Skiby”. Organy Hammonda Borysa Sawaszkiewicza dodają dostojności głosowi Mariusza Korczyńskiego, którego na naszych scenach jest zdecydowanie za mało. Partie solowe swoją gadającą gitarą ozdabia Marek Pegaz Kobus. Sama idea wymieszania kilku utworów w jeden rozszalały blues wsparty nawet saksofonem sprawdza się. Gałach znalazł wyśmienitych, godnych siebie muzyków, a nikt nie przesadza z wirtuozerią.

 

Karolina Cygonek zaśpiewała poetycki „Trójkącik”. Zdecydowanie śląska to piosenka – jeśli śląskie są liryki komponowane przez wspomnianego już Skrzeka. Zwłaszcza, że w aranżacji odzywa się prawdziwy moog. Do tego jeszcze dograny przez lidera gitarowy slide i mamy śląskie… Pink Floyd. Nagle utwór wybucha z wielką mocą, a Cygonek śpiewa trochę jak nieodżałowana Ada Rusowicz. Trochę wstyd cytować hasło zespołu, ale właśnie tu paradoksalnie sprawdza się najlepiej – „rock’n’roll i ch…!”. I to wielki.

 

„Kantrowiec” mimo debilnego tytułu, ma równie udane słowa Anny Janko co „Trójkącik”. Autorka pisze o miłości pięknie i niezwykle plastycznie. Warstwę muzyczną komentuje ów nieszczęsny tytuł. Są akustyczne gitary, piano, harmonijka Kielaka i dialogi instrumentalistów. Przycięty brutalnie, jak niegdyś „Light My Fire” utwór w stacjach radiowych, które ostatnio pokochały mikstury rocka z folkiem mógłby zrobić furorę.

„Pitu pitu” to następny utwór odpychający tytułem. Na szczęście dość szybko odzywa się Mariusz Korczyński, i uwaga, śpiewa po polsku. Znany fanom Dżemu Kazimierz Galaś napisał słowa, no i jest w nich duch dawnego blues rockowego luzactwa. No i do niektórych zespołów i muzyków śpiewanie o kacu jakoś zdecydowanie pasuje. Ubaw miał też realizator, bo udanie oddał przysłowiowe miauczenie kotów, tu z humorem odegrane nie tylko na skrzypcach.  Do tego świetna partia harmonijki – tylko ten stygmatyzujący tytuł.

Wreszcie zespołowe credo „Rock ‘n’roll i ch….”. Charcząca gitara bardziej jednak przypomina dawny Krzak niż AC/DC, choć Robert Mastalerz zdecydowanie zasłuchany jest w Briana Johnsona czy Bona Scotta. O dziwo zespół jakoś dziwnie czuje się w takim klimacie – ni to hard rocka ni to jump bluesa. Marek Kobus spod palca wygrywa stosowne solówki, wszystko jest niby w porządku, tylko jakoś słabo pasuje to do uduchowionego wizerunku lidera, który zdawał się być guru jazzująco-bluesowej psychodelii. Ale widać – po owocach ich poznacie.

Paweł Mikosz gra na basie w „Afro Blue” idealnie współpracując z Maxem Ziobro. Do tego piano Borysa Sawaszkiewicza i mamy poważny, jazz rockowy klimat, dosłownie przed chwilą wywołany do tablicy. I Jana Gałacha, który bez problemu radzi sobie z frazą. Jazzowy standard odwołujący się do afrykańskich rytmów wykonywano już w różnych metrach i na różne sposoby – The Jan Gałach Band brzmią w nim dużo bardziej przekonująco niż udając AC/DC z domu kultury.

 

Idźcie tą drogą panowie, a świat prędzej czy później was pokocha. Lepiej śledzić karierę Urbaniaka i mieć jego determinację niż podlizywać się bywalcom pubów. Rockowych i blues rockowych zespołów mamy na pęczki.