HooDoo Band po dwóch latach od wrocławskiego koncertu w CS Impart wydali CD+DVD zatytułowane „Unplugged”. Jest blues, funk i zaskakująco długi set coverów The Rolling Stones.
Bluesa można, a nawet warto grać akustycznie. Najlepszym tego dowodem jest otwierający cover koncert Roberta Johnsona „Malted Milk”. Zagrany przez Niebieleckiego na tarce, Miarkę na dobro i ozdobiony harmonijką przez Nitribitta. Rasowo, jeśli ktoś lubi specyficzne brzmienie głosu wokalisty.
Jak przystało na zawodowców, w następnym utworze dołączają kolejni muzycy. Piotr Świętoniowski na klawiszach, a i reszta zespołu w osobach Stagraczyńskiego na elektrycznym basie i dwóch wokalistek zajmuje swoje miejsca. To był szczególny czas w historii osobistej muzyków, bo miejsce Patrycji zajęła Marta Kołodziejczyk. Wraz z Janosz śpiewają chórki w „Sell My Monkey” Jonesa. Kamera pokazuje je z upodobaniem, bo jako jedyne bawią się słuchając muzyki. Obsługa kranu kamerowego robi, co może, ale ma się wrażenie, że aranżacje utworów słyszy po raz pierwszy. Ważne, że zespół dostaje ilbrzymie brawa.
W „HooDoo Man Blues” realizator miesza czarno-białe zdjęcia z kolorowymi, nie bardzo wiadomo po co. Widać, że oświetleniowcy pracują bardzo sprawnie, zaś obsługa kranu tym razem upodobała sobie Niebieleckiego. Po trzecim okrążeniu jego perkusji w tej piosence zaczyna się kręcić w głowie. Nitribitt nie żałuje solówek na harmonijce, choć w tym czasie można obejrzeć detale sukienek wokalistek.
„Fight No More” to pierwszy autorski song tego wieczoru. Może to rytm i sposób gry Niebieleckiego, a może inny klimat sprawiają, że ta piosenka wypada po prostu rewelacyjnie. Świetnie brzmią partie fortepianu Świętoniowskiego, jest też solo na gitarze akustycznej, ale w tym czasie kamera pokazuje zbliżenie na półkociołek.
Nitribitt przypomina publiczności, ze koncert jest rejestrowany i na harmonijce chromatycznej intonuje „Party”. Zespół wyraźnie się rozkręca, a pianista mimo, że siedzi, zdaje się unosić wysoko nad klawiaturą. Szkoda, że nie widać twarzy publiczności, solówki nagradza naprawdę głośnymi brawami, ale realizatorom wideo jakoś nie udało się zawrzeć w nagraniu emocji, za to podzielili ekran na cztery części.
Hammondy ozdabiają „I Can’t Stand It”. Kolejny autorski song to również popis wokalnych możliwości Janosz. Nie ma co się dziwić, że ukryta w cieniu publiczność nagradza grupę rzęsistymi brawami.
Genialnie wypada przepełniony blue-eyed soulem „He’s Just a Doggie”. W tej po części akustycznej wersji wypada powalająco i może uwieść niejedną słuchaczkę i metro seksualnego słuchacza.
Najbardziej jazzujący w tym zestawie utwór to chyba „All I Need”. Kolejny skrzący się wirtuozerią popis pianisty. Ale chyba publiczności dość drętwo siedzącej nie o to chodziło. Brzmieniowo ten koncert z kolei ucho cieszy. Słychać, że wyczyszczono go z wszelkich brudów, a zostawiono żywe granie zmiksowane w najlepszy możliwy sposób.
To zadziwiające. Kiedy zespół kończy grać własny i co tu ukrywać – znakomity repertuar – wokaliści wreszcie wstają. Ale nie po to by ukłonić się publiczności tylko zabawić się piosenkami The Rolling Stones. "I'm Free" w interpretacji Nitribitta zdominowały hammondy, ale całość fajnie się broni.
I oto całkowita zmiana klimatu. Jedna z najpiękniejszych ballad wszech czasów – „Wild Horses”. Tu czerń i biel pasują do charakteru słów a Marta Kołodziejczyk śpiewa ją na swój sposób. W chórkach z Janosz i Nitribittem brzmi to nawet nieco country. I znów to fortepian nadaje charakter tej niezwykle nośnej kompozycji. Swoje zwrotki śpiewają też Janosz i Nitribitt. Chyba jeden głos by wystarczył, ale każdy ma prawo mieć swój sposób na aranżację i chyba każdy, kto kocha muzykę, chciałby tę piosenkę zaśpiewać.
Świetnie HooDoo Band przerobili niezwykle energetyczny „Beast of Burden”. I wreszcie coś się dzieje oprócz grania. Wokalistki podchodzą na brzeg sceny i kuszą swoimi głosami. Co z tego. Za daleko, za wysoko i atmosfera – jednak jak to przy nagraniu – nieco nabożna. Na szczęście zespół nie traci werwy i gra na najwyższym swoim poziomie.
Konia z rzędem temu, co po pierwszych kilkunastu taktach rozpozna, że zespół gra „Satisfaction”. To pierwszy w pełni uzasadniony numer Stonesów na tym koncercie. HooDoo Band zrobił z niego gorący acz nie pozbawiony elementów unplugged funk. I to jest mistrzostwo muzyczne. Cover kończy się prawdziwym muzycznym szaleństwem.
HooDoo na chwilę wracają do swoich piosenek. „I Still Wonder” z hammondami brzmi bardzo przestrzennie – aż chce się zaśpiewać z wokalistkami.
W starej piosence „Under My Thumb” oczywiście Stonesów, i Nitribitt i wokalistki wstają i bawią się świetnie i wreszcie jest reakcja publiczności, która ruszyła się z miejsc i bawi się razem z HooDoo jak bywa na wielu ich koncertach. Nawet jakieś dwie fanki wchodzą na scenę, ale jakoś szybko z niej uciekają, jakby zignorowane przez wokalistów. Co ważne – miło jest zobaczyć tyle młodych i uśmiechniętych twarzy na Sali. To widok w dzisiejszych czasach bezcenny.
Grupa kończy występ jednym ze swoich sztandarowych coverów – „Broke and Hungry”. Zmieścił się tylko na DVD, ale to on właśnie najlepiej oddaje czym są koncerty HooDoo Band i dlaczego warto na nie chodzić. Cała sala tańczy i wibruje wraz z zespołem. W nagrodę dostaje kolejne oszałamiające solo na hammondach. Fani wreszcie śmiało wbiegają na scenę i bawią się wspólnie z zespołem. Za to też ich kochamy. „Znów się udało” mówi Nitribitt. Czyżby tancerze byli umówieni? Tak czy inaczej – wyszło bardzo dobrze.
Nieźle się ten koncert ogląda, choć oczywiście fani poszczególnych instrumentalistów mogliby długo wybrzydzać, że nie widać szczegółów solówek, jeszcze lepiej słucha. Świetna pamiątka nie tylko dla osób, które dwa lata temu były we Wrocławiu. No i chyba kolekcjonerski rarytas dla fanów Stonesów, którzy znając na pamięć oryginały szukają ciekawych coverów.